PIERWSZY ETAP – Trzecia część

Koledzy Łukasza z firmy KOMAT’SU wyszli przed bramę by pożegnać się i zobaczyć „Zabawkę”. Nową drogą pojechałem skrótami w stronę granicznego miasta Karang. Po drodze mała przeprawa promem skracająca dystans do gambijskiej granicy.

Senegalsko – Gambijska granica
Pod wieczór, mijając małe, miasteczka dobiłem do założonego celu. Zgłodniały i zmęczony gorączką odpocząłem przy Policji pytając się o odprawę do Gambii. Dobrzy policjanci wskazali mi stoiska z pieczywem i kawą oraz parking na noc.
Na granicy
Do Gambii jest zakaz wyjazdu pojazdom turystycznym, mogą opuścić kraj tylko uprzwilejowane samochody z CD na tabliczkach rejestracyjnych. Jedyna droga – wskazali mi – to jest objechanie Gambii dookoła by opuścić Senegal w stronę Guinei Bissau.

Nie mogłem spać. Myślałem jak się wydostać.
Wstałem raniusieńko i poszedłem na gamibijską stronę zrobić wywiad. Powiedzieli mi, że jak Senegalczycy mnie wypuszczą to oni nie utrudnią mi pojechania w głąb kraju. Wruciłem się by skorzystać z ojca powiedzeń: „jak nie udaje ci się pogadać do ucha to pogadaj do ręki”…I tak się stało. Oficer graniczny rozglądając się dookoła powiedział O.K. jedź szybko, ja nic nie widdziałem. Wsiadłem, przejechałem linię graniczną by mieć jak najszybciej Senagal z głowy.
Podjechałem pod budynek policji gambijskiej. Pamietali mnie. Wbili wjazd i spokojnie bez żadnych już kontroli znalazłem się po stronie najmniejszego afrykańskiego kraju. Odetchnąłem.
GAMBIA (4 kraj w Afryce)
W tym maleńkim anglojęzycznym kraju, wciśniętym od oceanu w Senegal, poczułem się swojsko od razu. Zauważyłem jako taki porządek, bez żebrających dzieci.
Tylko jedna droga prowadzi do promu by przedostać się na drugą stronę rzeki do stolicy – portu Banjolu. Kontrole drogowe z uśmiechem i „welcome” w naszym kraju. Przed ujściem rzeki Gambii czekała kolejka pojazadów na prom kursujący co dwie godziny. Przepuścili mnie czekający i znalazłem się w przodzie pojazdów.
Ciasno, setki ludzi, wiele z nich zajmujących się biznesem w drodze. Można tu zjeść, kupić napoje czy produkty codziennego użytku. Handel na całego, jak na targowisku. Na środku rozlewiska rzecznego prom zaczął kołysać aż ciężarowe samochody obijały się o siebie.Przez pewien moment wszyscy zaniemówili. Skończyło się na strachu.
Po godzinie znalazłem się w największym gambijskim mieście, porcie, stolicy Gambii – Banjol (143 kraju mojego podróżowania po świecie). Wyjazd do miasta bez problemu po niezatłoczonych ulicach.

Banjul
Jadąc portową aleją niespodziewanie natrafiłem na misjonarską siedzibę katolicką. W sekretariacie przyjęty byłem serdecznie z obiecaniem noclegu. Wykorzystałem gościnność i pojechałem zwiedzić miasto z uniwersytetem w Centrum Edukacji Sw. Józefa włącznie. Pochodziłem po 19-sto wiecznym bazarze Albercie gdzie można było kupić wszystko co się chciało. Po zwiedzeniu Starego Mista styrany wróciłem do nowej bazy gdzie dowiedziałem się też o misjionarkach polskich pracujących w głębi Gambii. A że następnego dnia była sobota więc z rana udałem się w odwiedziny z ciekawości.

Przez 100 km rozglądałem się na boki nie widząc rzucającej się w oczy biedy. Domki małe ale czysto dookoła, bez łażących bezpańsko domowych zwierząt. Dla bezpieczeństwa kontrole drogowe co 20 km, do znudzenia. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Do ośrodka misji katolickiej trafiłem bez wysiłku. Wszyscy znali w okolicy siostrę Irmalę i zespół szkół, który powstał przez 26 lat jej pracy misyjnej. W niedzielę o 7:00 puk – puk do drzwi. To siostra Milka z Kenii zaprosiła na śniadanie bym nie przegapił uroczystości bieżmowania około 20 osób. Przyjechał zaproszony biskup Gambii – Irlandczyk z pochodzenia. W kościele młodzież śpiewała na trzy głosy przy akompanjamencie bembenków i grzechotek. Występy dzieci i śpiew przy bujaniu się na boki były cząstką wspaniałej imprezy.

Pokoik z wygodami, super cicho, słychać śpiewy ptaszków, mogłem nadrobić pisanie pamiętnika i poukładanie zdjęć. Wieczorem oglądanie TV wprowadził w stan przygnębienia po obejżeniu sytuacji w Syrii, dawniej katolickiego kraju.
Z rana przepakowałem „Zabawkę”, zostawiłem torbę ciuchów i inne prezenty dane mi przed podróżą w Warszawie. Jeden mankament to słaby zasięg internetu sprawił kłopot z wysłaniem korespondencji.
Po obiedzie po prawie pustej szosie pojechałem w stronę granicy senegalskiej. Tak to się dzieje kiedy turystom zagranicznym utrudnia się podróżowanie po krajach Zachodniej Afryki.
.W pewnym momencie trzy małpki niespiesząc się przeszły przez jezdnię, jakby oswojone z pojazdami, stanęły i patrzyły jak przejadę.

Jeszcze raz Senegal
Sam dowód, że wjeżdżam z Gambii zrobił problem przejechania granicydo Guinei Bissau. Po pewnych sporach i wyjaśnianiach jakoś skończyło się robienie mi kłopotów.
W Zinguichorze, większym mieście przedgranicznym uzupełniłem paliwo, małe zakupy i noc bez komarów, to czego wszyscy obawiają się w Afryce. Jest pora sucha, sprzyja podróżowaniu, śpi się przy otwartych oknach i uchylonych drzwiach. Trzeba się spieszyć, gdyż pora deszczowa może niespodziwanie nadejść i bedzie koniec mojej podróży po drogach drugorzędnych, których nawierzchnia jest gliniasta. – Jędrek

Troszkę statystyki:
Jeden miesiąc w Afryce za mną
Zaliczone 4 kraje: Maroko, Mauretania, Senegal, Gambia
Dnie: w Senegalu – 16, w Gambii – 3
Wydatek: w Senegalu – 700 euro, w Gambii – 55 euro
Przejechanych: w Senegalu – 735 km
w Gambii – 240 km
ogółem od startu około 10 000 km
Wypadki – 0
Chorób – 0

Posted in Afryka 2016 | Comments Off on PIERWSZY ETAP – Trzecia część

PIERWSZY ETAP – Druga część

Dzięki platformie telematycznej EMTRACK, wszyscy zainteresowani moją podróżą zauważyli postój kilkudniowy w Dakarze. Zabawa trwa dzięki Ekosystwmowi. Przedłużyło się załatwienie wiz do następnych krajów. Tu nie takie proste. Opiszę pokrótce.

SENEGAL (3 kraj)

Na granicy senegalsko – mauretańskiej
Odczuwało się większe mrowie ludzi po tej stronie granicy niż po mauretańskiej. Spiekota od rana, brak informacji, nie wiadomo w jaką stronę się udać, wszystko jest na gębę. Korzystamy z pracownika nieoficjalnego na granicy, w charakterze przewodnika wycieczki. Pierwsza sprawa z głowy, Polacy nie potrzebują wizy. Druga sprawa z ubezpieczeniem pojazdu. Za kilkadziesiąt euro wykupiłem na kilkanaście krajów. Małe zapłaty, jak podatek turystyczny i podatek graniczny czy socjalny trzeba było uiścić u osób mało aktywnych, prawie nie wyczuwalnych. Jednego dnia trudno wyrobić się ze wszystkim .
Jozef nie miał „Carnetu de passages”, musiał zapłacić by przejechać kraj. Towarzyszyłem mu w tym z ciekawości. Pojechaliśmy do Saint – Louis, dawnego miasta z francuską kolonialną arhitekturą, by w urzędzie celnym zapłacił za pozwolenie poruszania się po drogach. Nie otrzymał od reki, obiecali dostarczyć na drugi dzień z samego rana. Wróciliśmy.
Noc się zbliżała, nie pozwolono spać w samochodzie. Przy piwku w przygranicznym barze dowiedzieliśmy się o tanim pokoiku. 30 euro za dwa materace na podłodze w jednym pokoju, bez mydła, ręcznika i papieru toaletowego. Zmęczony padłem, nie przeszkadzała mi muzyka z baru czy głośne gadanie.

Papiery dla Jozefa dotarły około południa. Odebrał je po obiedzie bo musieli jeszcze naliczyć jakąś dodatkową wyimaginowaną opłatę. Brak regulaminu, cennika niemiłosiernie ogołacały kieszenie podróżujących, szczególnie białych. Gdy ktoś stasnął okoniem to ignorowali z formalnym załatwianiem. Wyjechaliśmy pomiędzy szwendającymi się z obu stron bramy granicznej. Aby dalej od niepotrzebnych kiłopotów.

Do Dakaru
Po dosyć dobrej drodze gnaliśmy w stronę stolicy kraju. Jechałem pierwszy by dyktować tempo jazdy. Oślepiony zachodzącym słońcem potrąciłem przebiegającego brykając koziołka rogiem błotnika. Nie wyrobiłem się z hamowaniem. …Jacyś chłopcy wzieli beczącego na ręce i oddalili się od drogi.
Dojechaliśmy jak najbliżej Dakaru. Pytając się o miejsce kampingowe zeszło na niczym. Wjechaliśmy w miasto nie zauważając jego granicy. Pełno otwartych biznesików rybackich przydakarskich wiosek zlewały się razem.

Spotkanie
Zbiżyła się północ a my ciągle szukaliśmy jakiegoś miejsca. Przypadkowo spytaliśmy jednego przechodnia o nocleg a ten nawet pojechał z nami by skrócić czas. Niespodzianka, W świeżo szykowanej rezydencji do wynajęcia było można się zatrzymać. Właścicielka tego pensjonatu, biała kobieta zaczęła mówić do nas po angielsku, francusku i zapytała się coś po rosyjsku. Gdy ja odpowiedziałem, że jestem z Polski.To ona od razu – rozmawiajmy po polsku, jestem z Gdańska i mieszkam w Belgii na stałe a tu otwieram biznesy.
I tak przy kolacji przegadaliśmy kilka godzin bo od czterech lat rozmawiała pierwszy raz po polsku w Senegalu.

Jak to w dużym mieście
Podczas śniadania powiedzieliśmy Annie, że wizy nas interesują do następnych krajów. Pierwszym przystankiem była ambasada Gambii – małego kraju, leżącego w środku Senegalu. Okazało się, że wiz nie wydają od ręki. Byliśmy uziemieni, bez paszportu klapa z załatwianiem jakichkolwiek formalności z podróżowaniem.
Poznawaliśmy Dakar, jego atmosferę i wygląd. Miasto rozległe, bez nazw ulic w większości, bez przepisowego ruchu ulicznego pojazdów jak i pieszych. Strach poruszać się widząc co drugą taksówkę otłuczoną. Jazda na styk, to mało powiedziane. Tu jazda jest na wyczucie i wciskanie się na pierwszego gdy się da. Na rondzie jeździ się, kto szybszy ten wjeżdża lub zjeżdża, nie ważne z którego pasa. Kierowcy patrzą na siebie i wymuszają pierwszeństwo słabszego nerwowo. Już pierwszego dnia gdy Jozef przeciskał się do przodu, ledwo go doganiałem. Słaba Toyotka nie robiła wrażenia dla taksiarzy, pchali się z różnych stron by być pierwszym. Ruch zmniejszał się nieco około północy, kiedy część samochodów zjechała do domów.
Stojący policjanci często przeszkadzali i wytwarzali sztuczny zator na skrzyżowaniach. W tym tłoku pojazdów trzeba było dodatkowo uważać na konikowe zaprzęgi i pieszych, którzy przechodzili przez jezdnię gdzie było im wygodniej. Podnosili tylko nieco rękę i prawie dotykając maski prześlizgiwali się przed pojazdami. Rozpraszały też uwagę smukłe figury niewieście, poruszające się z gracją, ubrane w dopasowane kolorowe suknie. Trąbienie, używanie różnych klaksonów, tworzyło dziką muzykę.
Wieczorem odwiedziliśmy prywatny klub – restaurację, znajomuch Anny przyjaciół. Po krótkim czasie czuliśmy się jak stali bywalcy, większość rozmawiała z nami jakbyśmy się znali od dawna.
Dnie uciekały. Przeważnie jedna wiza i to otrzymana z opóźnieniem zabierała czas następnej. Nie wszystkie placówki znajdowały się w jednej dzielnicy. I tak przez kilka dni, do momentu starania się wizy do Ghany. Tu urzędnik powiedział, że trzeba czekać na wizę kilka tygodni ze względu terorystycznego nasilenia na świecie kraj dba o bezpieczeństwo turysty. Po przekonaniu konsula co do mojego podróżowania, zgodził się na skrócenie do trzech dni i zamroził mi czas starania się o inną wizę. Zostawiłem paszport, cztery zdjęcia, pieniądze, wnioski, kopię paszportu i książeczki zdrowia. Po trzech dniach wizy nie było, trzeba donieść potwierdzenie rezerwacji hotelowej. Jeden dzień zszedł na znalezieniu hotelu, który wystawił rezerwację bez przedpłaty.
W piątek rozmawiałem z samym generalnym konsulem, który głupio się tłumaczył z opieszałośći i przyrzekł mi z ręką na sercu, jak mężczyzna mężczyźnie, wydać paszport w poniedziałek o godz 10:00. …Następne trzy dni stracone.
Niedotrzymanie słowa i brak odpowiedzialności za gadkę było normalnym zjawiskiem. Mój ojciec nazywał takie gadanie „dupków żołędnych” szczekaniem. Jozef nie wytrzymał i zrezygnował z dalszego podróżowania w kierunku R.P.A. Odebrał pieniądze i paszport. Ja poczekałem do poniedziałku.
W dniach „jałowych” zwiedzałem okolice i poznawałem budujący się bez końca Dakar, jego życie, folklor na codzień i wieczorowe w klubach, kasynie jak i atmosferę w teatrze ogląddając sztukę w języku francuskim pt ”Moja babcia Poma”.
Polepszyłem francuski bez którego poruszanie się tu, to tragedia na codzień gdzie miejsce zamieszkania okraśla się odnosząc do jakiegoś znanego punktu (pomnik czy znany budynek. Samochodem jeździło się jak w labiryncie.

Końcówka w Dakarze
Nadszedł upragniony poniedziałek, kiedy po śniadaniu zacząłem znosić rzeczy do samochodu. Pożegnałem się w pensjonacie Anny. O 10:00 znalazłem się w sekretariacie Ambasady Ghany. Czekam i czekam aż sekretarka wyksztusiła, proszę przyjść jutro. Nie wytrzymałem już i poprosiłem o zwrot paszportu. Niemożliwe, bo konsul zamknął swój pokój. Opóściłem konsulat z zapowiedzią, do jutra. Robiąc sobie notatki uslyszałem „Dzień dobry”. To Polak mieszkający od lat w Dakarze podjechał zauważając polskie znaki na samochodzie. Krótkie przedstawienie się i kawę piłem już u Łukasza w domu. Wielopokojowy dom pomógł mi w rosterce.

W między czasie żona Lena nawiązała kontakt z Polakami (tamtejszą Polonią) i umówiła się z nimi na wtorek. No cóż, cygan dla towarzystwa dał się powiesić. W czasie dnia odebrałem paszport i pojeździłem po mieście. Zajżałem do wioski artystów, objechałem Plac Wolności, wstąpiłem do muzeum w Meczecie Teodora Monoda by oddpocząć na plaży w powiewie bryzy morskiej.
Zostałem do wieczora i z przyjemnością wspominam spotkanie. Kilka osób (p. Barbara, p. Ania, o. Marek) po spotkaniu w kawiarni na wzgórzu latarni morskiej, przeniosło się do gościnnego domu Łukasza. Oto jaka korzyść jadąc z fantazją polską i po polsku.

Z rana za Łukaszem wyjechaliśmy z Dakaru. Zatrzymałem się z ciekawości w jego firmie, która naprawia wielkie silniki spalinowe pracujące w kopaniach pod ziemią, odkrywkowych czy na okrętach. Łukasz, kierownik produkcji, oprowadził mnie po przedsiębiorstwie. Była okazja porozmawiać po francusku.

…Granica z Gambią tego dnia była na celowniku. – Jędrek

Posted in Afryka 2016 | Comments Off on PIERWSZY ETAP – Druga część

PIERWSZY ETAP

Pierwsza część

Afrykańska ziemia, Maroko
Choć ciekawi mojej podróży, dzięki platformie telematycznej EMTRACK, pogratulowali mi osiągnięcia Dakaru to ledwo znalazłem w nim chwilę by nadrobić podzielenie się z odbytej drogi przez Maroko i Mauretanię. …Zabawa dzięki Ekosystwmowi trwa ku wszystkim zainteresowanym, i moim też.

Bez przeszkód znalazłem się na promie płynącym przez niecałe dwie godziny z Algeciras do Ceuty – hiszpańskiego portu w Afryce. Stąd też rozpocząłem okrążanie Afryki.

Szybko pomknąłem w stronę marokańskiej granicy. Po stronie hiszpańskiej odprawa błyskawiczna pomogła zmniejszyć czas przekroczenia granicy. Kiepska, pofałdowana i kręta droga dała się szybko weznaki w części należącej do Północnej Afryki. Już przy podjeździe na wierzchołek pierwszej górki „Zabawka” ledwo wyrobiła się. Poczekałem do rana na parkingu dworca morsko-autobusowego. Od Tangeru jechałem już w muzułmańskiej kulturze mając wodę Atlantyku po prawej stronie, omijając góry Atlas.

Brzegiem Atlantyku
Szybko dojechałem do przeszło 400 letniego Rabatu – stolicy marokańskiej, by załatwić wizę do Maurytanii. Wykorzystując czas odwiedziłem Ambasadę Polską by zorientować się o sytuacji rodzin byłych kombatantów. Przyjęty gościnnie przez pana ambasadora odpocząłem trochę po jeździe w innym świecie. Załatwiłem też wizę do Liberii od ręki i pojechałem dalej, do Casablanki, ekonomicznego serca Maroka, miasta żyjącego w stylu europejskim z dużymi bulwarami i parkami.
Znam te miejsca z wyprawy motocyklowej. Zmartwiło mnie tylko zamkinięcie katedry – utrzymywanej przez hiszpańską placówkę. Stoi otwarta dla turystów i jest dalej punktem orientacyjnym w zwiedzaniu Casablanki. Dzięki Radcy Prawnemu polskiej placówki uzyskałem kilka adresów innych konsularnych placówek znajdujących się w Dakarze. Atmosfera przyjazna nie zmieniła się od lat gdy w budynku mieścił się Konsulat R.P.
Kilka dni zeszło mi na jęździe do Dakhli. Po drodze odwiedziłem Agadir by porównać zaszłe zmiany w wyglądzie miasta do którego przybywają turyści z kamperami na odpoczynek. Myślę, że tu kończy się europejska atmosfera. Dalej trasa wiodła przez muzułmańską kulturę i obyczaje. Mijałem Tiznit, Tam-tam i inne. W kiblach trzeba było stanąć nad dziurą by załatwić się na kucki i korzystać z wody znajdującej się w puszce stojącej pod kranikiem przy ścianie. Doradzam korzystać z papierem toaletowym w ręku. Nawet w restauracjach i hotelikach ten zwyczaj panuje.

Przez byłą kolonię hiszpańską
Laayoune, dawna stolica Zachodniej Sahary przemieniła się z wioski w duże miasteczko gdzie pozostały kolonialne budowle i słychać było często hiszpański język na ulicy. Ludzie wierzą, że ta prowincja kiedyś wyzwoli się spod protektoratu marokańskiego. Ja już nie wierzę, że kiedyś ta antonomiczna część będzie samoistna. Więszość pozostałych katolickich kościółków jest zamknieta. Rząd marokański zaludnił swoimi obywatelamii tę ziemię obiecując wysokie zarobki i nie płaceniu podatków przez biznesy.
Dojeżdżając do granicy tej prowincji hiszpańskiej przenocowałem przed a śniadanie zjadłem po stronie hiszpańskiej w mieście Tah. Podczas pytania o drogę policjanta, ciekawsko zerknął na mapę, którą trzymałem w ręku i się oburzył, dlaczego widnieje nazwa „Zachodnia Sahara”. Wyksztusił z podnieceniem, że jak ja mogę to tolerować i posługiwać się taką mapą. To nie hiszpańska ziemia, to marokańska – dodał. Rozstaliśmy się w gniewie.

Końcowy marokański odcinek
Do Dakhla, ostatniego przystanku przed Mauretanią, wjechałem przez olbrzymią bramę szeroką aleją. Ta kiedyś turystyczna wioska w której tworzono konwój kilkudziesięciu pojazdów strzeżonych przez marokańskie wojsko by dostać się do Maurytanii, dziś wielkie misto z mnóstwem hoteli, campingiem i z bazą wojskową strzegącą spokoju. Czuło się dookoła rządowe wsparcie ekonomiczne. Piękne ulice, skwery, hotele wielogwiazdkowe nadawały miastu nowoczesny wygląd. Kilka kilometrów za Dakhla przekroczyłem południk Raka. Na dodze slalomem omijałem piaskowe łachy naniesione przez wiatr. Odprawa dosyć sprawnie przeszła po odrzuceniu ofert pomocy granicznych chłopców, pomocników turstycznych.

Piekło międzygraniczne
Wjechałem w pas graniczny pomiędzy dwoma krajami. Pięć kilometrów drogowego piekła. Z szybkością mniejszą od piechura zygzakami omijając wystające z podłoża skały i nierówności terenowe, wyglądające jak wyschnięte wyspy koralowe z ostrymi krawędziami, sunąłem powoli do przodu przez godzinę w gorączce i pyle by nie uszkodzić „Zabawki”.
Kiedyś podczas podrózy motocyklowej na tej samej drodze zgubiłem się jadąc po piachu, na którym wiatr zwiewał ślady poprzednich pojazdów.
Kląłem i jechałem bardzo powoli do przodu myśląc, że nie dojadę tego dnia do granicy maurytańskiej. Na tym krótkim odcinku, zaniedbanym przez sąsiadujące ze sobą kraje, ludzie pozostawili setki swoich uszkoddzonych samochodów. Widok żałosny. Pozostawione samochody rozgrabione przez ludzi wyglądają jak sterczące kości padliny zwierzęcej, To napawało strachem co niemiara.

Po pewnym czasie minąłem jeden z ostatnich zakrętów przed budowlą graniczną. Stanąłem za szlabanem już na stronie Mauretańskiej. Odetchnąłem z ulgą, że nic się nie urwało. Miałem szczęście gdyż kilka razy zawisnąłem spodem „Zabawki” na jakiejś skale niezauważonej. Wszystko dookoła miało zabarwienie biało szare a słońce oślepiało dodatkowo.
Tu na granicy spotkać można było jeszcze sporo turystów. Spotkałem Węgra – Józefa jadącego z owczarkiem Fordem SUVem w stronę Południowej Afryki. Zaproponował mi wspólne jechanie i asystowanie w razie potrzeby. Zgodziłem się, będzie raźniej pomyślałem.
Powoli do skromnej stolicy – Nouakchott ze wspaniałym rybnym bazarem i dobrymi restauracjami, dobrnąłem późnym wieczorem. Przenocowałem ze strachem na jakiejś stacji benzynowej czynnej cało dobowo by wczesnym rankiem pojechać w stronę Rosso – miasta leżącego na granicy już po stronie Senegalu.
Przed opuszczeniem Mauretanii trzeba było załatwić formalności graniczne i zabukować się na prom. Żar z nieba i panująca duchota odbierały oddech. Brak informacji w kolejności załatwiania zdezorientowało podróżujących. Samochód zaparkowany na wskazanym miejscu czekał na prom. Pierwszeństwo miały samochody komercjalne i nigdy nie wiadomo czy na turystyczne pojazdy znajdzie się miejsce. W pewnym momencie mała grupka Mauretańczyków wściekła się widząc na drzwiach „Zabawki” zarys Afryki opasany flagą polską. Nie mogli zrozumieć, że to rysunek, tylko dlaczego Polski znak zagarnia cały kontynent. Z pomocą przyszedł i rozpędził nastolatków wezwany przeze mnie strażnik graniczny. Ci dalej wymyślali w moim kierunku.
Naszedł moment wjazdu na prom. Byłem drugi za samochodem Węgra, który przejechał lekko SUVem po wodzie by wjechać na prom. Moja Toyotka z małym prześwitem ledwo co nie stanęła w wodzie. Głęboki rów wodny utrudnił wjazd na pomost promu. Po pokonaniu przeszkody następną trudnością było przejechanie garbu na którym niemalże zawisła. Dzięki pomocy ludzi, którzy przepchali przez przeszkodę znalazłem się spocony z wrażenia wśród innych pojazdów na deku promu.

Podjechanie do granicy Senegalu odbyło się w asyscie przeszkadzająch granicznych tłumów pomocników. …Nie dało się tego ominąć.
– Jędrek

* * *
Nieco statystyki:
– 12 dni w podróży (7 w Maroku, 5 w Maurytanii)
– przejechanych około 3121 km:
– 2560 km w Maroku (średnio 365 km/dzień)
– 561 km w Mauretanii (średno 190 km/dzień)
– wydatek około 500 euro (320 w Maroku, 180 w Mauretanii) = paliwo, pożywienie,
noclegi, wizy, przejścia graniczne, …inne (średnio 41.6 euro / dzień)
– szybkość „Zabawki” na autostradzie: 100 – 110 km/godz

Posted in Afryka 2016 | Comments Off on PIERWSZY ETAP

Przed Afryką

ZEROWY ETAP (0)

Kalendarza dni rozpoczeły marzec a ja jeszcze przebywałem w Warszawie. Według założeń, w tym czasie miałem kręcić się już po okolicy Cape Town na cypelku południa Afryki i odwiedzać znajomych z poprzednich wojaży po świecie. Skutki zmiennej pogody, sprawy związane z przyszykowaniem samochodu i inne spowodowały opóźnienie startu podróży.
Z podziękowaniem prezesowi Automobilklubu Polski p. Romualdowi Chałasowi i dealerowi „Carolina Toyota Wola” oraz PZM Travel jestem już użyczoną Toyotą Corollą Kombi na trasie. Szczęśliwy z wyboru samochodu dzielę się z Algeciras, Hiszpania wiadomościami w przededniu opuszczenia kontynentu europejskiego na kilka miesięcy.

W Polsce
Po uroczystej konferencji prasowej w Ratuszu Gminy na Targówku – miejscu mojego urodzenia, pożegnaniu się w „Carolina Toyota Wola” i na Placu Zamkowym z Warszawiakami pomknąłem przez Jasło do Krakowa by na Krakowskim Rynku pożegnać się ogólnie z Polakami.

Przez Europę
Przedyskutowaną trasą, z Andrzejem Urbanikiem, omijającą niebezpieczne drogi porą zimową pojechałem ostrożnie autostradami przez Czechy, Austrię w kierunku Wenecji. Wykupione abonamenty na granicach (winiety) pomagały, bez zatrzymywań na bramkach w płynnym ich mijaniu.
Zatrzymywałem się na krótkie odpoczynki, podczas tankowań przy autostradach w zajazdach typu „Autogrill” lub „Savni”. W tych miejscach, czynnych całodobowo, można było posilić się, skorzystać z bezpłatnego prysznicu i bezpiecznie się przespać. Nadmienię, że w mojej „Zabawce” (imię samochodu) mam zainstalowane łóżko w miejscu usuniętych siedzeń, wyłączając siedzenie kierowcy. W razie zmęczenia, zjeżdżam na krótką dżemkę by zawsze czuć się rześki podczas jazdy.

Włochy
W Wenecji, pogoda już wiosenna. Zniknęły na niebie ciemne, ciężkie chmury. Słoneczko pomagało ubrać się letnio, bez ciepłych kurtek z odkrytą głową. Gondolierzy czekają na turystów.
Przez dziesiątki mostów i tuneli dobrnąłem do Rzymu. Zatrzymałem się w Domu Polskim im. Jana Pawła II by dowiedzieć się czy spotkanie z papieżem jest możliwe. Papież Franciszek takich spotkań nie praktykuje. Niektórzy bardziej otwarci mówili, że prędzej beczkę soli trzeba zjeść niż spotkanie dojdzie do skutku.
Jeden dzień poświęciłem na zwiedzanie Rzymu w towarzystwie przewodniczki – p. Lucyny z Poznania. Spróbuję uścisnąć papieżowi rękę w drodze powrotnej, po okrążeniu Afryki. …Zobaczymy.

Do Algeciras
Po krótkim odpoczynku, autostradą SS1 zwaną „Auerolią” pomknąłem przy Morzu Śródziemnym ponad miastami w górach na północ, i dalej, w stronę miasta graniczącego z Francją – Ventymiglia. Nocą przejechałem Cannes. Monaco, Niceę. Z dala w ciemności widać było grupy świateł wczasowych nadmorskich miejscowości. Malowniczo wyglądały dniem z wysokości brzegi morskie, niebiesko-zielona woda, plaże, domki i wijące się w dole drogi. Przejeżdżając przez Pireneje w południe żegnałem się z ostatkiem ciemnych chmur i silnym wiatrem, który kołysał „Zabawką”, jak lekkim pudełkiem, jadącą momentami slalomem po szosie.
Za Barceloną odczuwalna była już wiosna na całego. Ciepłe powietrze, słońce w czasie dnia, kwitnące kolorowo drzewa, krzewy i kwiaty wprawiały w dobre samopoczucie. Widać było starszych ludzi spacerujących razem po ulicach trzymających się jak dzieci za ręce.

Ostatni przystanek
Brzegiem morza dojechałem w cieple do końcowego miasta. Samochód spisał się bez zarzutu. Zakwaterowałem się za kilkanaście euro w hoteliku prowadzonym przez Marokańczyków. Tu przepakowałem ostatecznie ekwipunek w „Zabawce” i zadbałem o siebie.
Po zajżeniu do internetu, miła niespodzianka, w listach od przyjaciół przeczytałem między innymi: „Nie ukryjesz się przed nami, wiemy, że już jesteś w kończącej się podróży. Kiedy skok na afrykańską stronę”. To dzięki Ekosystemowi – właścicielowi platformy telematycznej Emtrack. Brawo! Podoba mi się bardzo taka zabawa.

W Algeciras łatwo dobrnąlem według znaków do portu z którego za kilka godzin popłynę przez Cieśninę na drugą stronę, do portu Ceuta. Z niej pojadę w stronę Maroka i dalej. …Nie mogę się już doczekać.
– Jędrek

* * *
Nieco statystyki:
– 16 dni w podróży (6 w Polsce, 10 w Europie)
– przejechanych około 5 tys km (średnio 320 km / dzień)
– wydatek około 950 euro (paliwo, pożywienie, noclegi, bramki, …inne)
– szybkość „Zabawki” na autostradzie: 100 – 120 km/g

Posted in Afryka 2016 | Comments Off on Przed Afryką

Przystań 051

Nasze motto: “SZLACHETNA SPRAWA TO MIŁOŚĆ I ZABAWA”

XIV rok, nr 51, grudzień 2014 r.

* * * * Co słychać w “Przystani”?
* Dookoła świata samolotami
* Dookoła Australii
* Popodróżowe echo

* * * * Kącik Wydarzeń:

SAMOLOTOWA PRZYGODA i więcej
Czas ucieka mi z życia szybciej kiedy już myślę o podróży a nie mówiąc już o szykowaniu się. Nie można wszystkiego zapiąć na ostatni guzik. Przyjaciele z klubu życzyli mi szczęścia i zdrowia
7 stycznia 2014) wyruszyłem na lotnisko. Zmartwieniem jedynym było upchanie potrzebnego ekwipunku w walizce. Na lotnisku przymróżyli oko na nadwagę bagażu bez dodatkowej opłaty. Wyleciałem z niewyleczoną nogą po operacji kolana. …Dokończę rehabilitację po powrocie, zdeecydowałem.
. Była to podróż nietypowa. Odbyta jako emeryt i inwalida. Żeby starsi panowie nie panikowali z powodu wieku czy nieuomności. Trzeba nie myśleć o starości – to rzecz względna. Tę podróż porównywałem do podróży samolotowej dookoła świata z roku 1998, kiedy byłem w kwiecie wieku wysportowanego 30 latka, „silny i przystojny”.
W planie objechanie Australii dookoła w ramach ósmej podróży dookoła świata obrzeżami kontynentów. Wykupilem lot z Phoenix i przez Los Angeles, Honolulu, Tokio, Kuala Lumpur do Adelaide. Jakie przystanki były pomiędzy okazało się po drodze.
Przystanek – Tokio, Japonia.
…Wczoraj zwiedzałem Honolulu na Hawajach. Pozostało w pamięci wyjście na miasto w Kuala Lumpur podczas postoju tranzytowego by porównać zmiany sprzed 15 laty. Miasto wydawało mi sie przepełnione i przeładowane budynkami.
Od 9 stycznia dnie wypełniły mój pobyt w Tokio. Zatrzymałem się gościnnie u Japonki Katsuko (Katee) Turskiej – żony sławnego śp. Romana Turskiego, która po śmierci męża była częstym gościem w naszym Centrum Wagabundy.

Okrązenie Australii
Kilka dni w Adelaidzie – mieście urlopowiczów
Zabrałem jedną walizkę z ekwipunkiem przeważających rzeczy samochodowych. Resztę musiałem skombinować po wylądowaniu na miejscu. Na lotnisku w Adelaide nie było dziennikarza ale przywitał mnie Irek Lasocki. Kolega ogniskowiec stowarzyszenia „Dzieci Ulicy” wypatrywał mnie wśród przybyłych turystów z bagażami a nie wśród inwalidów na wózkach z opiekunami portowymi
Po drodze do domu podziwiałem panoramę miasta ze wzgórza nad zatoką. …W domu orzeźwiające zimne piwko przerwało naszą rozmowę, padnięty zasnąłem na kanapie nie wiem kiedy.
Drugi dzień. Przejażdżka po dealerach samochodowych. Wpadła mi w oko jedna bryka japońskiej firmy Mitsubishi „Magna Sport” 2002, produkowana w Adelaide, 3.5 litra, 6 cyl., 235 tys km na liczniku, na oko w dobrym stanie.
Nowy nabytek! stał się w moich rękach za $2500.-. Wykorzystałem część tylnego siedzenia na materac wzdłóż przy kierowcy. Reklamowe nalepki zamówiłem w pracowni u Hińczyka, pościelowe rzeczy kupiłem w sklepie „drugiej ręki” Zmierzch zapadł szybko i wieczór był relaksowy w piwiarni kosztując australijskie gatunki.
3-ty dzień. Reszta pozostałych spraw: wykupienie doładowania telefonu, prowiant na drogę, ubezpieczenie na samochód. Nadałem imię stalowemu współwykonawcy podróży – „Zabawka”. Termometr wskazywał rekordową temperaturę niespotykaną od wielu, wielu lat – 47 st C., w cieniu; cieplej niż w Arizonie! Zapakowałem rzeczy i prowiant w kartonowe pudełka
4-ty dzień. Po południu wyruszyłem spod Centralnego Domu Polskiego żegnany przez grupkę Polaków świeżo poznanych podczas tych kilku dni. Z weteranami i kombatantami wojennymi umówiłem się po powrocie na spotkanie na które byłem zaproszony w Polskim Domu.
Wyruszyłem by zrealizować piąte ogniwo w ósmej podróży okrązając najbliżej wodnej granicy kontynenty. Zajęło mi te okrążanie 66 dni i przejechałem około 20 tys kilometrów. W końcowej fazie GPS naprowadził mnie pod adres Irka gdzie szykowałem „Zabawkę”. Dzięki Ci Boże za wykonanie zadania i opiekę po drodze. Przede mną zostało następne wyzwanie, szóste ogniwo – Afryka (lub Azja).
Starym zwyczajem zostawiałem pisemka z Muzeum A.K. w Krakowie w sprawie dobrowolego przekazywania swoich archiwaliów wojennych na które czekają nowe puste gabloty. Zwiedziłem muzeum narodowe i galerię aburygenowską. Odrębnych kilka godzin zająło mi wyczyszczenie samochodu z odklejeniem nalepek włącznie i przyszykowaniem go do sprzedaży u tego samego dealera u którego kupiłem.
Szczęśliwy z nowego lotniska otwartego przed kilku dniami poleciałem w kierunku Indonezji.
Z niedosytem opóściłem Antypody. Szczególnie Adelaide i Tasmania zostały mi w pamięci. Adelaide z ciepłym klimatem a Tasmania z widokami polskiej ziemi. Oba miasta czyste z domkami wykończonymi, kultura na poziomie ogólnie odczuwalna, woda przezroczysta i ludzie mili.
Po ośmiogodzinnym locie wylądowałem Boeingiem na lotnisku w Denpasar na wyspie Bali wchodzącej w skład indonezjyjskiego archipelagu. Budynek portowy niski w stylu miejskiej architektury rzucał się w oczy. Pogoda wilgotna odczuwalna była tuż po wyjściu z samolotu.
Dziesiątki taksówkarzy nagadywało mnie na jazdę. Ale gdzie? Nie spieszyło mi się gdyż nie byłem zdecydowany w którą stronę się udać. Wybrałem sobie na trzy dni miasto Sanur na wschodnio-południowej stronie wyspy z mniejszym tłokiem turystycznym. Poprzednio podczas podróży samolotowej dookoła świata zwiedziłem wyspę Jawa ze stolicą Jakarta.
Po godzinej jeździe znalazłem się w hoteliku typu „Gest Hause” dla podróżujących z plecakiem lub walizką. Taksiarz miał doświadczenie i wyczucie gdzie kogo podwieźć. Cena pokoju 30.- USD ze śniadaniem, miejskim transportem po zakupy i WiFi internetowym. Do plaży niecałe 100 m zadawalało każdego.
W pierwszym dniu pochodziłem sobie po okolicy. Wieczorem zmęczony popływałem w basenie hotelowym. Duża butelka zimnego piwa dla ożeźwienia kosztowała 2.50 USD. Następnego dnia opalałem się na plaży do południa korzystając z taniego masażu. Na wodzie bujały się ku radości turystów motorowe łodzie, łódki wiosłowe i pontony. Po objedzie zwiedzałem wykorzystując z niedrogiego taxi miasteczko z jego zabytkami kultury hinduskiej, która przeważała nad muzułmańską. Uliczka hotelowa wydawała się egzotyczną z powodu pomników hinduskich, bożków, nazw ulic jak i zabudowy. Manifestacja religijna ku czci Nowego Roku
Zbliżał się nowy rok w hinduskim kalendarzu. Na ulicach ludzie ustawiali pudełka z naczyniami pełnych kwiatów i różnych nasion pod pomnikami jak i w miejscach specjalnie na to przygotowanych. Była niedziela, wrzała cała okolica swoją tradycją odbycia procesji wieczorową porą. O godzinie 19:30 ulice już nie były przejezdne. Ludzie ustawiali się z makietami by o 20:00 zacząć procesję w chałasie trąbek, bębnów i krzyku ludzi. Wszystkich czczących religię porywało do chałasu. Z makietami na specjalnych rusztowaniach, trzymanych przez kilku mężczyzn, bujającym ruchem maszerowali kręcąc się po ulicy w okolice morskiej zatoki. Tam reprezentanci jednej grupy spotkali się z drugą grupą by wspólnie bawić się następnych kilka godzin przy dźwiękach muzyki z przważającym echem bębnów i piszczałłek, dzwonków i chałasu ogólnego.
Turystów odgradzała od procesji gruba taśma i stojący wzdłóż pochodu policjanci. Około północy wszystko cichło powoli by następnego dnia celebrować swoje hinduskie święto przy muzyce i tańcach bez przerwy 24 godziny. Hotele wypełnione turystami miały nakaz nie wypuszczania swoich gości na ulicę. Wszyscy przyjezdni czuli się jak tymczasowi więźniowie spędzając czas w środku. Nikt nie protestował szanując obyczaje tubylców, każdy zaopatrzył się uprzednio w jedzenie i cierpliwość na ten czas..
Po kilku dniach pobytu wyjechałem z miasta na lotnisko przed północą by zdążyć na lot w stronę Japonii. Wrócę tu jak szczęście dopisze. (Ile wydałem: Hotel – 60 .- USD, Taxi –30.- USD, Wyżywienie, drinki – 70.- USD, Pamiątki – 20.- USD, Razem: około 180.- USD)

JAPONIA (II część)
Po kilku godzinach lotu samolot filipińskich linii dotknął płytę lotniska w Narita, Tokio. Czekała nasza przybrana ciocia Katee. Elektrycznym pociągiem i taxi dotarliśmy do domu w ciągu godziny. Po odpoczynku ułożyłem plan pobytu w Japonii. Zarezerwowałem lot na Okinawę, wyspę moich marzeń od wielu, wielu lat. Chciałem na własne oczy zobaczyć ten zielony kawałek wyspy gdzie ludzie żyją ponad 100 lat w zdrowiu i kondycji, gdzie stacjonuje od 25 lat wojskowa amerykańska baza desantowa..
W następnym już dniu wybrałem się do ogrodu i miałem szczęście zobaczyć drzewa w pełni kwitnących wiśni gdyż kwiaty utrzymują się przez jeden tydzień. Kilka dni później byłoby za późno. Okres ten ludzie wykorzystują na różnego rodzaju imprezy w parku gdyż kwiaty są jakby zwiastunem wiosny i radością sczególnie dla dzieci i rodzin.
Okinawa
Poleciałem gdzie ludzie żyją przeciętnie ponad 100 lat w miejscu jednym z kilku na świecie. To mnie ciągnęło najbardziej. Szukam takiego miejsca by pomiszkać w przyszłośći.
Od samego początku, wyjścia z samolotu małe rozczarowanie. Hole i przestrzeń lotniska ozdobiona jest żywymi orcheidami przeróżnych kolorów. Pogoda wspaniała, czysto, uśmiechy na twarzach potrzebne do lepszego samopoczucia by zapomnieć o podróży. Kolejką jednoszynową cicho ponad domami dojechałem do hotelu gdzie czekał zarezerwowany pokój. Po małym odpoczynku wybrałem się na spacer po kokolicy starym zwyczajem by nie błądzić jak się zciemni. Kolację zjadłem w restauracyjce na największym miejskim targowisku pod szklanym dachem ponad sklepami i budynkami targowymi. Japońskie danie: ryż z gęstym sosem i różnymi roślinami z małymi kawałkami kurczaka i wieprzowiny. Na popitkę barszcz o smaku buljonowym, trochę pachnący azjatyckimi przyprawami. Po tym zielona herbatka do woli lub rozcieńczony kompot z owoców. Wybrałem kompot, był smakowo wspaniały. Kelnerka bez krempowania przygrywała na trzy strunowym instrumencie podobnym do skrzypiec i śpiewała po swojemu uśmiechając się miło do konsumujących.
Doszedłem do hotelu pełen wrażeń. Wymieniłem jeszcze po drodze na poczcie kilkadziesiąt dolarów by czuć się swobodniej w wydawaniu. Ułożyłem sobie plan na następne dni by się nie nudzić w tym turystowaniu po świecie. Okinawa była moim ósmym przystankiem w podróży samolotowej dookoła świata. …Następny przystanek – Dubaj.
Myślałem, że Okinawa jest wyspą zieloną przerzedzoną drogami z wioski do wioski a tam życie dudni na najwyższym poziomie. Miejsce setek hoteli i hotelików dla wczasowiczów. Klimat tropikalno północny dostarcza pięknej pogody z temperaturą 15-30 st. Celsjusza. Zima nie istnieje. Pochodziłem po ulicy patrząc na sklepy i sklepiki, stragany i straganiki, restauracje i jadłodajnie, hotele i hoteliki, bary i kluby nocne. Wszystko pod turystów. Naganiacze wybiegają przed sklepy i restauracje i zapraszają do środka. Wrażenie jak na wczasach daleko od naszych zmartwień dnia codziennego, ale nie od zmartwień mieszkańca Okinawy gdzie nie ma przemysłu ani żadnych fabryk. A trzeba żyć. Więc ludzie zajmują się wszystkim czym się da, po trochu. W mieście handlem i miejskim biznesem. Poza miastem ogrodami czy działkami dostarczającymi pożywienia i energii. Wydaje się jakby wyspa była samowystrczalna, niezależna od matki lądu Japonii.
Nowoczesny Dubaj.
Następny przystanek osiągnąłem liniami Emirates po ośmiu godzinach lotu. Ledwo wysiedziałem w Airbusie. Dało się weznaki obolałej nodze, którą nie mogłem wyprostować siedząc pomiędzy pasażerami.
Już z okna samolotu widać było budynki niebotyczne jak wysepka na oceanie. Zbliżając się do lotniska wielki hangar rzucał się w oczy. Autobus od samolotu rozwoził pasażerów do odpowiednich sektorów. Inwalidów wożono nie na pojedyńczych wózkach lecz akumulatorowymi pasażerskimi wózkami wydającymi łagodnym głosem komendy lub grających znane melodie. Kilkusetmetrowy budynek o owalnym dachu przeszklony kolorowymi szybami nadawał egzotyczny wygląd w środku.
Wszystko wielkie; wydawało mi się. Poczekalnia dla pasażerów wyglądała jak platforma zamknięta przez okalające stoiska informacyjne różnych firm samochodowych wypożyczających samochody jak i wielkich kiosków po których można chodzić dowolnie nawet z bagażem. Ceny reklamowanych hoteli były nie na moją kieszeń. Pomyślałem sobie czyżby wszyscy turyści to milionerzy czy biznesmeni nie liczący się z gotówką.
Po rozmowie z kierowcą taksówki skierowaliśmy się ku starszej części miasta leżącej bliżej lotniska. Zwiedzenie nowoczesnej budowli zostawiłem na następny dzień. I tam nie znalazłem hotelu z przyzwoitą ceną. Zmęczony szukaniem wstąpiłem do hotelu „Mayfair” przed którym stała grupka ludzi. Okazało się, że to turyści z Rosji. Wszedłem do środka, skierowałem się pod recepcję. Okazało się, że trzeba mieć rezerwację zrobioną przynajmniej jeden dzień wcześniej. Usłyszałem, że jeden zza lady mówi po rosyjsku więc pospieszylem ku nim. Przychylnie podszedł do mojego problemu z zakwaterowaniem. Wskazał ceny wydawające mi się drogo. Podsunąłem mu myśł, żeby zakwaterował mnie jako ruska. Zawachał się i powiedział – poczekaj trochę na boku. Więc cofnąłem się i usiadłem przy stoliku na którym stał komputer z internetem włączonym. Od razu skorzystałem z okazji i sprawdziłem pocztę. Przeszło sto listów bez najważniejszej odpowiedzi z domu. Po chwili podszedł do mnie recepcjonista Igor i powiedział, że po 12:00 zwolni się jeden pokój z grupy turystów rosyjskich i będę mógł być tam zakwaterowany za 80.- USD. Kiwnąłem potakująco głową, było to mi na rękę, czas uciekał szybko, noga nie była sprawna na dalsze szukanie miejsca na nocleg. Hotele mimo drogich cen znajdowały się przy ulicach nie wykończonych, jak na prowincji. Wrócił jeszcze raz i zaoferował mi rundę zwiedzającą następnego dnia po Dubaju z arabskimi turystami za 40 .-USD. Zgodziłem się, cena nie straszna wliczając kolację.
Ranek, z pokoju na szóstym piętrze widok nie ciekawy. Widać pomiędzy hotelami niskie budy, ulice zapiaszczone, ludzie chodzą po jezdni bo chodniki są nieprzechodne, rozkopane. Jednym słowem bałagan było widać .Godzina 15:00, podjechał autobusik z kilkoma turystami. Salamalejkum!. Czułem jakbym jechał do innego miasta ulicami szerokimi jak autostrady. Okrążaliśmy wielkie rondowe kwietniki. Pierwszy przystanek był przed sułtana pałacem, który można było obejżyć z kilkuset metrów, dalej ani centymetra. Samochód policyjnej straży stał w poprzek alei i nie pozwalał jechać dalej. Wszyscy wysiedli by porobić sobie zdjęcia choć z daleka od pałacowych zabudowań.
Dla ochłody przewodnik zabrał nas do domu handlowego by każdy sobie mógł kupić jakąś pamiątkę z serii typu „Made in Honkong czy Wietnam”. To stara metoda naganiania turystów dla handlarzy pamiątek. Podczas tego przystanku można było pochodzić przed budynkami na pomostach i rozległych schodach z tarasami by można by usiąść i orzeźwić się jakimś napojem czy zapalić fajkę wodną. Z tego miejsca można było zrobić zdjęcie charkterystycznego hotelu w postaci żaglą – wizytówkę Dubaju. Inny przystanek w programie to zwiedzenie domu towarowego z masą międzynarodowych restauracji czy kawiarni Ozdobą było wielkie akwarium kilka pięter wysoki z rybami różnej wielkości jak rekiny, płaszczki, węże morskie czy ławice drobnych rybek.
Zbliżał się wieczór i zawiezieni zostaliśmy do innego miejsca handlowego z wielkimi pasażami międzynarodowych wyrobów charakterystycznych dla danego kraju czy regionu. Kiedy zapadł zmrok wszysy skierowali się przed budynek na taras wielkiej zatoki by podziwiać tańczące fontanny w rytm muzyki. Piękny widok dodatkowy rzucały oświetlone wysokościowce otaczające zatokę.
Wszyscy zmęczeni wypełnionym programem czekali na kolację o godzinie 21:00 by na dachu jakiegoś hoteliku w restauracji można było jeść do woli. Jedna godzina wystarczyła na objedzenie się do syta. Dań cała gama, deserów masa, owoców pod dostatkiem. Każdy ledwo wtoczył się do podstawionego autobusu. Odwożenie gości było do północy. Każdy z malejkum salam opuszczał autobus pod swoim hotelem.
Czas w ciszy nocnej wykorzystałem na uzupełnienie korespondencji elektronicznej by móc pospać sobie dłużej.
Qatar po drodze do Polski
W gorąco zapowiadający się dzień po znalazłem się na lotnisku Doha w Qatarze. Odczuło się od razu mniejszych rozmiarów lotnisko. Stałem i rozglądałem się po okolicy. Schło w gardle. Starym zwyczajem skierowałem się w stronę dworca autobusowego a nie nowych hoteli obsługujących biznesmenów. Przeznaczyłem dwa dni w moim grafiku samolotowej wycieczki dookoła świata.
Miałem czas, hotele jeden przy drugim do wyboru. Mały hotel „Filipino gold” z Filipińczykami w obsłudze i dla Filipińczyków tam pracujących wydał mi się całkiem przychylnie. Cena 30.- dolarów zadawalająca. Pokój na drugim piętrze z oknem na dworzec autobusowy wydawał mi się ciekawym widokiem. Obsługa uprzejma. Widząc mnie kulejącego podniosła bagaż pod same drzwi. Kierowca umówił się ze mną na drugi dzień pojeździć po okolicy.
Jak sobie wyobrażałem, szybkość postępu technicaznego zabrała czas z uporządkowania ulic. Podobnie jak w Dubaju. Taksówki nowe parkują na piaszczystym placu. Wygląda to jak nowoczesność na ziemi biednej ludnośći. A w rzeczywistości jest to ziemia nasiąknięta płynnym zlotem, który przyspiesza rozwój techniczny wyprzedzając postęp obswojenia się i wdrażania do życia codziennego. Wygląda to jakby liczylo się bogactwo na pokaz dla bogatych turystów a życie przeciętne pozostało nie zmienione od lat.
Emiratami wylądowałem w Warszawie. Kilka tygodni spędziłem w Polsce dzieląc się wrażeniami w mass mediach kilku większych miast: Warszawa, Kraków, Poznań, Gdańsk. Odwiedziałem killka klubów podróżniczych i starych przyjaciół.

* * *
Popodróżowe echo
AUSTRALIJSKIE …aaa…..ch… JĘDRKA
Jak to bywa po każdej podróży, czasami w pamięci pozostają wspomnienia miłe i te niesmaczne. Tych miłych jest więcej, a tych drugich się już nie pamięta. Więc chciałbym podziękować wszystkim moim starym, jak i nowym przyjaciołom na łamach prasy polskiej, którzy uprzyjemnili mi podróż i pomogli wykonać plan z założeniem objechania w pojedynkę australijskiego kontynentu Około 20 tys. km po drogach australijskich przejechałem w 66 dni. Jechałem z albumem „spotkań, przeżyć i wspomnień” jak w poprzednich światowych podróżach. Taki album miło przypomina spotkane osoby i odtwarza sytuacje zaistniałe w podróży, które niestety z biegiem czasu uciekają z pamięci.
Po wylądowaniu w Adelaide, miasto przypadło mi do gustu. Jest w nim to, co lubię: arizońskie słońce, suche powietrze, plaża, porządek wokoło, dobrze utrzymane domy i mili ludzie. Następnego dnia nabyłem u dealera samochód Mitsubishi „Magna-Sport”, który poza małymi usterkami spisał się doskonale, gdzie ewentualna pomoc była co kilkaset kilometrów i tylko tam można było na nią liczyć. Jazda w pojedynkę jest bardzo niebezpieczna i ryzykowna, nie może się udać bez wsparcia dobrego Anioła Stróża, który towarzyszy mi we wszystkich światowych podróżach.
Po szybkim załadowaniu podstawowego ekwipunku wyjechałem w siną dal, przed siebie, według azymutu na zachód. Pierwszym przystankiem po wyczerpującej jeździe przez australijski busz był Perth – stolica zachodnia kraju,. Gościnna klubowa kuchnia polskiego klubu sportowego „Cracowia” serwowała polskie dania, których brakowało mi w podróży. Czujący moje zainteresowanie Tadziu Ochman zadeklarował mi zwiedzanie miasta i okolic. Nie zapomnę jego porad podróżniczych
W Darwinie od samego początku byłem pod opieką Steni Fikus prezeski Polskiego Stowarzyszenia NT (Terytorium Północnego) – Małgosi Bowen i Wiesi Szczygłowskiej. Mieszkając u Wiesi wspominaliśmy czasy sprzed 20 lat, kiedy jej mąż Janusz ugaszczał wszystkich spotkanych Polaków w rodzinnym domu. Ze Stevem Parkerem (Kostkiem Gałczyńskim, synem poety Ildef. Gałczyńskiego) poznanym podczas wyprawy dookoła świata na s/y „Biały Orzeł”. Poprzednio i teraz po bratersku spędzałem wolny czas na motorowym jachcie, zaś w domu Steve grał wieczorami na pianinie, zadziwiając wszystkich wspaniałym repertuarem, słuchem i pamięcią.
Do Brizbane jechałem jak do rodziny, by odpocząć u Eli i Stasia Gawlików. Musiałem odsiedzieć kilka dni towarzysząc im w wychodnych wieczorach; każdego razu w inne miejsce. W ten sposób poznałem obyczaje australijskich rodzin, które z wygodnictwa stołowały się poza domem w mniejszych i większych restauracjach. W jednej z nich spotkałem kolegę z Arizony Artura Krzemienia, który osiadł w Australii na stałe. Spędziliśmy razem wieczór.
W Sydney kilka dni spędziłem ze starym przyjacielem od 35 lat – Mietkiem Swatem, który zaprosił mnie w gościnę; mieszka sam i pracuje w kilkupokojowym domu. Mieciu, dziś 76 letni w pełni sił mężczyzna, prezes SPK nr 1 (Stowarzyszenie Polskich Kombatantów), zatrzymał mnie, by pokazać nieprzerwaną aktywność Polaka. Dzięki niemu poznałem wielu ludzi udzielających się społecznie w Polskich Klubach Ashfield i Bankstown. Jak: 94-letniego Józefa Kozłowskiego z Poznania, Felixa Molskiego (emerytowanego nauczyciela), ktory był moim wytwornym przewodnikiem po centrum Sydney. Dzięki niemu poznałem historię pracy humanitarnej w Irlandii Edmunda Strzeleckiego jak i historię „Mr Eternity”. Opowiadań nie było końca.
Jadąc w stronę Canberry, wstąpiłem do odległego o około 100 km na południe Klasztoru Paulinów w Berrima, by podziwiać na leśnej polanie kapliczki postawione przez różne mniejszości narodowe. Nie sposób opisać gościnności o. Marka. Zostałem na kolację i śniadanie, nocując w domku pielgrzyma. Uczestniczyłem we mszy św. i odsłonięciu repliki obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej przy oryginalnym dźwięku fanfar w starym kościółku.
Czas w stolicy kraju – Canberze uprzyjemnili mi dziennikarze: Gienek Bajkowski (korespondent prasowy tematu ekonomicznego świata, znający chiński język) poznany przez wspólnego przyjaciela – dziennikarza z Polski Wiesława Mrówczyńskiego i Alek Gancarz. Nóg nie czułem po zwiedzaniu centrum miasta włącznie z budynkami parlamentowymi, ogrodami jak i Militarnego Muzeum. Dwie noce spędzone u księży Chrystusowców będę miło wspominał, dziękując za udostępnienie pokoiku na nocleg gratis przez prowincjała ks. Przemysława i ks. Stanisława opiekuna hoteliku pielgrzymów.
Wypoczęty pomknąłem do Jindabyne, by wejść na szczyt im. Tadeusza Kościuszko, w paśmie gór polskiego odkrywcy i naukowca – Edmunda Strzeleckiego.
W Melbourne jak przed 35 laty w redakcji „Tygodnika Polskiego” przyjazna atmosfera się nie zmieniła. Pani Magdalena Jaskulska, redaktor naczelna, jest wiecznie miła i uśmiechnięta, a razem z nią wszyscy pracownicy. Dzięki pani Wandzie Drozdowskiej (redaktorce technicznej) z mężem Wojtkiem zrealizowałem wycieczkę na Tasmanię, Bez nich pozostałaby dalej w marzeniach.
Do Hobartu dojechałem z promu autobusem, podziwiając przez kilka godzin jazdy pejzaż wyspy przypominający Polskę. Odczułem nostalgię za krajem. W New Town zaskoczył mnie wybudowany przez Polaków po II wojnie światowej pokaźny budynek – „Dom Polski”, miejsce spotkań i działalności wielu polskich organizacji. Z prezesem kombatantów SPK nr 7 Ryszardem Doboszem zwiedziłem miasto i okolice, a z Jurkiem, rezydentem hotelowym, zwiedziłem część południowej wyspy aż za Port Artur kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe. Pani Józia, menedżerka hoteliku zawsze udostępniała mi internet, kiedy tylko potrzebowałem. Wielkie uznanie dla kierownika biblioteki 80-letniego Józefa Łończaka, bez niego pamięć o polskości by się pewno bardzo skurczyła. Cieszę się dodatkowo, że wyjechałem z Tasmanii ze zdjęciem „Diabła Tasmańskiego” (Tasmanian Devil) trudnego do złapania aparatem fotograficznym.
Zajechałem pod Dom Polski „Białego Orła” w Geeląg. Tam spotkałem osoby, które widniały w moim starym albumie i które gościły mnie przed 35 laty.. Ryszard i Halina Żugaj zaprosili mnie tym razem do siebie na kilka dni, W dniu wyjazdu Rysio potowarzyszył mi i pokazał swoje miejsce biwakowe nad rzeką, gdzie ryby brały w dzień i w nocy. Podarowałem mu biwakowy sprzęt kuchenny otrzymany od Tadzia z Perth.
W Adelaide, miejscu startu i mety, Ireka Lasockiego dom był dla mnie moim domem. Irek zawsze był gotowy wesprzeć mnie finansowo, gdyby zaistniała potrzeba. Takiej postawy ludzi nie spotkałem często w swoich podróżach. Pod koniec pobytu w Adelaide spotkałem się w „Centralnym Polskim Domu” z przedstawicielami „Klubu Seniorów”, „Stowarzyszenia Polskich Kombatantów” i nie tylko. Dodatkowym zajęciem w mojej po części patriotycznej podróży było zostawianie pisemek w S.P.K. z Muzeum Armii Krajowej im. Generała Emila Fieldorfa „Nila” w Krakowie mówiących o możliwym przekazywaniu pamiątek i archiwaliów wojennych, gdyby miały trafić w nieodpowiednie miejsce lub byłyby porzucone (kopie poniżej). Z taką przewodnią misją jedzie mi się przez świat raźniej, ciekawiej i bardziej interesująco, pogłębiając również swoją wiedzę podczas rozmów z byłymi wojennymi bohaterami.
Po objechaniu Australii kraj ten pozostanie w moich marzeniach, zachęcając mnie do zamieszkania w niedalekiej przyszłości. …Oby tak się stało.

* * * * Kącik Wydawcy:
Mile widziana jest młodzież w pisaniu swoich ciekawych spostrzeżeń z otaczającego życia lub ze spędzonych wakacji w naszej gazetce. Odrzucić tremę – pomożemy. Zdobywajmy wiedzę ciągle w myśl starego porzekadła: „Ucz się dziecko ucz, bo nauka to potęgi klucz. Kto ten klucz zdobędzie, to szczęśliwy i bogaty będzie”. Dewizą życia jest: myślenie własnym rozumem, mowa własnym językiem i patrzenie własnymi oczami.
Pamiętajmy !!! – naszym językiem jest język polski gdziebyśmy się nie znajdowali a każdy inny wykorzystujemy tylko do egzystencji tam gdzie żyjemy. Pamiętajmy! Bez Języka Polskiego nie ma Polski!
Bawmy się razem! – to nasza myśl przewodnia. Warto mieć łączność z “Przystanią”, pod której skrzydłami nabywa się pewności i wiary w siebie. Jest to droga „odnalezienia się”.
– mgr inż. Andrzej Sochacki

* * * * Co? Gdzie? Kiedy?
Następne spotkanie Centrum Wagabundy będzie ogłoszone na łamach strony internetowej . Więcej wiadomości pod nr.:602-716 1529

O G Ł O S Z E N I A i R E K L A M Y
* W Centrum Wagabundy są do nabycia Jędrka książki: „Sześć podróży dookoła świata”, „Poradnik Trampingu Turysty Zmotoryzowanego” i ”Harleyem raz za razem dookoła świata” .
* Czytaj ciekawą stronę: www.azpolonia.com, nie pożałujesz.

Pamiętaj: Obecne jak i poprzednie wydania gazetki w całości i wiele innych ciekawych pozycji są w archiwum klubowym na stronie internetowej: www.azpolonia.com pod haslem Centrum Wagabundy.

– Pozdrawia zespół prasowy gazetki „PRZYSTAŃ”

* * * * * * * * * *
centrumwagabundy@yahoo.com,
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
$$$ Dziękujemy wspierającym Fundację, rozumiejących nasz aspekt: Wszystko dla biednych, utalentowanych i bez szczęścia. Darowiznę wskazane odpisać od podatku.

Posted in Gazetka Przystań | Comments Off on Przystań 051

Dookoła globu w powietrzu

Rozpoczęta podróż, …nareszcie

…Nareszcie zaczęło się coś dziać. Planowana jest podróż w podróży. Czas ucieka mi z życia szybciej kiedy nawet myślę o wojażowaniu a nie mówiąc już o szykowaniu się. To ostatnia faza przed rozpoczęciem. Nie można wszystkiego zapiąć na ostatni guzik. Zawsze coś jest nie załatwione, przegapione, odłożone na później. Przyjaciele z „Centrum Wagabundy” życzyli mi szczęścia i zdrowia. Jedno i drugie jest potrzebne w drodze daleko od domu, gdzieś pomiędzy osadami ludzkimi odległych od siebie kilkaset kilometrów. Uwaga wszystkich zebranych była skoncentrowana bardziej na okrążeniu Australii po obrzeżach samochodem niż odbycie dookoła świata drogą powietrzną w której odległości etapowe przemierza się nie uczestnicząc w nich aktywnie. Po drodze nic się nie dzieje. Siedzi się w samolocie i ogląda film lub czyta prasę lub spisuje odbyte przygody na lądzie podczas przystanków powietrznych. Lecąc nie odczuwa się potrzeby sprawności fizycznej, którą wykorzystujemy przemieszczając się po lądzie niezależnie jakim pojazdem.

…Nie umknąłem przed wzrokiem dziennikarki, która zagrodziła mi drogę gdy wychodziłem z Centrum Wagabundy po spotkaniu z fanami wojażowania. Sprytna reporterka zatrzymała mnie na dłużej z kartką wypisanych pytań. Przedstawię pokrótce tę rozmowę:
I.
Wywiad dziennikarki – z globtroterem – Andrzejem Sochackim
Jak wiemy, Andrzej Sochacki (Jędrek) inżynier mechanik, nauczyciel, z zamiłowania podróżnik, fotograf i dziennikarz – jest jedynym na świecie globtroterem mającym w swym worku wagabundy kompletnych siedem podróży dookoła świata różnymi środkami transportowymi (samochód, samolot, jacht, kolej i dwa razy motocykl) nie licząc pomniejszych jak: dookoła USA, Archipelagu Karaibskiego, Skandynawii, Polski czy po Alasce, Hawajach i Ameryce Środkowej. Jego podróże wypełniły mu przeszło 11 lat ciekawego życia. …I jeszcze mu mało. Szykuje się na poważnie do ósmej a raczej dookoła Australii. Człowiek ten nie ma strachu jeżdżąc w pojedynkę. Pomaga mu w tym ogromne doświadczenie, predyspozycja, pewność siebie i wytrwałość nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Pomocnym czynnikiem w pokonywaniu jego wyzwań jest wiara i duma, że jedzie z fantazją po polsku, choć ma obywatelstwo USA. Do tej pory Andrzej finansował wszystkie swoje wyprawy nie zważając na niepowodzenia. …Mało jest takich jak on na świecie.
1. Dziennikarka – Joanna Marciniak (Dz.): Jaka tym razem będzie marka samochodu jako środek lokomocji w podróży okrążającej Australię?
Podróżnik – Andrzej Sochacki (A.S.): Nie wiem, jeszcze się nie zdecydowałem. Chciałbym pojechać samochodem marki australijskiej np „Holgen”, najlepiej pasowałby typ kombi („station wagon”) by nie trzeba było montować łóżka. Byłby idealny na mój krótki wypad. Słóżyłby za jednym razem jako transport i jako dom. Na miejscu zdecyduję czy kupię, czy wypożyczę na tę krótką eskapadę.

2. Dz.: Czy to prawda, że planujesz odbyć wyprawę w 80 dni. A.S.: Takie są założenia. Powinno wystarczyć. Długość trasy wyniesie około 20 tys km. Będę miał na to 80 dni ogólnie. Spróbuję nie przekroczyć planowanego limitu. Australia ma na ogół dobre drogi. Przeszkodą mogą być pomonsunowe powodzie i trzeba będzie jechać okrężnymi drogami. Wykluczam kolizję na trasie.

3. Dz.: Jak zabierasz się do wyprawy, która tym razem będzie tylko dłuższym rajdem? A.S.: Szykowanie siebie i ekwipunku jest w każdej wyprawie podobne z małymi różnicami. Nie trzeba będzie brać dużo odzieży. Będę jechał z G.P.S. pozycyjnym i nawigacyjnym dla łatwiejszego poruszania się po nieznanych drogach. Laptop będzie mi służył do wysyłania krótkich od czasu do czasu sprawozdań. A telefon komórkowy wykorzystam tylko w nagłej potrzebie. Rygory nałożone sobie trzeba będzie w miarę przestrzegać. Nie będę jechał w obstawie i asekuracji technicznej. Nie zakładam, że coś nawali po drodze lub będą problemy ze zdrowiem. Jadę bez ubezpieczenia. Gdybym się ubezpieczył mogło by być krótko z finansami i wyprawa mogłaby nie dojść do skutku. Wierzę, że będzie mi pomagał i trzymał w opiece dobry Anioł Stróż; jak zwykle.

4. Dz.: Jaki jest cel tej wyprwy? A.S.: Chciałbym jeszcze raz sprawdzić się w ekstremalnych warunkach, przeżyć coś niezwykłego, przełamać własne słabości – celebrując w ten sposób niemalże 40-lecie pobytu poza Polską i 35-lecie zrealizowanej pierwszej wyprawy garbusem „Pryszczem” dookoła świata. Ceniąc wyprawy trampingowe, zaliczę tę podróż do wspaniałych przygód. Jestem w pełni wieku, po sześćdziesiątce, chciałbym pokazać też młodszym, że można taką „długą” podróż odbyć w przyzwoitym czasie i bez specjalnych przeróbek w samochodzie. Natomiast starsi, żeby nie przejmowali się wiekiem i realizowali swoje marzenia podróżnicze, stale dowartościowując siebie w otaczającym ich społeczeństwie. Wpływa to dodatnio na samopoczucie. Podróże jest to rodzaj terapii, przedłużającej zdrowie i ciekawe życie.
Tym rajdem będę również celebrował 22-tą rocznicę założenia swojego „Centrum Wagabundy” w Phoenix, Arizona (1992) – polskiego klubu zrzeszającego ludzi z całego świata, klubu w polskich rękach, klubu zdrowego ducha i wolnego świata. Orginalna nazwa: ”The Foundation Of The Vagabond Center” – przystani dla każdego podróżnika, która zapewnia trzy dniowy bezpieczny dach nad głową z wiktem i opierunkiem gratis.
Dodatkowo dołożyłem sobie na trasie spotkania z kombatantami i weteranami II wojny światowej. Wiozę dla nich list z Muzeum A.K. w Krakowie w sprawie przyjęcia wszystkich archiwaliów wojennych gdyby nie znalazły odpowiedniego miejsca na godne przechowanie.

5. Dz.: Wiem, że do tej pory sam finansowałeś swoje wyprawy, jak jest tym razem? A.S.: Tak było do tej pory i tak jest teraz. Pojadę tylko z użyczonym GPS-em pozycyjnym AutoGuard of Poland. To jest jedyna rzecz otrzymana bezpłatnie i wykorzystana będzie po drodze. Fanowie będą mieli szansę śledzenia wyprawy w internecie w którym miejscu na trasie znajduje się pojazd.
Jestem ciągle otwarty na kooperację partnerską ze wszystkimi zainteresowanymi tym nietypowym rajdem na odległym kontynencie. Zaoszczędziłem na ten cel ze skromnej pensji emeryta.

6. Dz.: Kiedy i skąd rozpoczniesz swoją podróż? A.S.: W planie są dwa miasta: Sydney i Adelaide, które wybiorę zobaczymy. Chciałbym nie później jak około 15 stycznia być już na trasie. Zobaczymy jak szybko uwinę się z przygotowaniem ekwipunku w który muszę się zaopatrzyć. Jeszcze nie wiem gdzie go kupię.
7. Dz.: Jaką trasą okrążysz Australię? A.S.: Gdy wystartuję z Adelaide to przez: Kingoonya do Perth, przez Carnarvon do Darwin. Dalej przez Ziemię Arnhema do Cairns, dalej do Brisbane, Sydney na Tasmanię. Z Hobart przez Geelong, Portland do Adelaidy by zakończyć podróż. Dodatkowo jak warunki materialne pozwolą chciałbym pojechać przez środek kontynentu z Alicce Springs włącznie w kierunku Darwin.
8. Dz.: Czego się obawiasz na trasie? A.S.: Przypadkowego uszkodzenia przedniego zawieszenia jak i opon. Kangury stawiam na drugim miejscu. Postaram się jechać ostrożnie.
9. Dz.: Jakie „punkty” są najtrudniejsze w realizowaniu dalekich podróży? A.S.: Ze swojego doświadczenia wywnioskowałem, że są dwa takie trudne momenty. Jednym jest podróżowanie w pojedynkę i drugim – odwaga rzucić pracę na długi okres. Gdy na to cię stać to cała podróż do wykonania jest pestką. …To jest moja opinia, która zrodziła się po piątej podróży dookoła świata w Tokio.
10. Dz.: Co powinno się życzyć wykonawcy w takiej podróży? A.S.: Myślę, że spotkania jak najwięcej przychylnych ludzi po drodze i dobrej pogody.
Dziennikarka: Dziękując za ciekawą rozmowę życzę Ci Andrzeju zrealizowania tego ambitnego rajdu w pojedynkę przy pięknej pogodzie i spotkania na trasie tylko życzliwych ludzi. Do zobaczenia!
A dla państwa wiadomości podaję internetową stronę: www.azpolonia.com pod hasłem „Centrum Wagabundy”. Tam Jędrek będzie przysyłał krótkie reportaże i zdjęcia na bieżąco z podróży.
– Joanna Marciniak
korespondent Centrum Wagabundy
* * *

Zgodnie z terminem rezerwacji (7 stycznia 2014) wyruszyłem z arizońskiego domu na lotnisko. Zmartwieniem jedynym było upchanie potrzebnego ekwipunku w walizce. Na lotnisku przymróżyli oko na nadwagę bagażu bez dodatkowej opłaty. Wyleciałem z niewyleczoną nogą do końca po operacji kolana. Dokończę rehabilitację po powrocie. Przypadki zdażają się wszędzie niespodziewanie i nie należy się przejmować zbytnio i tym razem. Czasami w podróży zdażyło mi się zaczepić nawet o szpital. To jest podobnie jak z samochodem, który zepsuje się po drodze i trzeba go reperować na miejscu awarii a nie ściągać do domu.

Planowana podróż dookoła Australii została wpisana tym razem częściowo w podróż dookoła świata, którą odbyłem samolotami. Była to podróż nietypowa. Odbyta jako emeryt i inwalida. Żeby starsi panowie nie panikowali z powodu wieku czy nieuomności. Trzeba czuć się sprawnym fizycznie i nie myśleć o starości i dolegliwościach. Po siedemdziesiątce będzie trudniej pokonywać przeciwności losu. Człowiek będzie myślał o odpoczynku biernym a nie aktywnym. Starość to rzecz względna. Jeden myśli o nowym życiu, drugi o biznesie inny czeka na sąd ostateczny. Tę podróż porównywałem do podróży samolotowej dookoła świata z roku 1998, kiedy byłem w kwiecie wieku wysportowanego 30 latka, „przystojny i silny”. Wtenczas nie było problemu kupić bilet wokołoziemski w Buenos Aires z 16 przesiadkami i polecieć do Los Angeles by z niego rozpocząć okrążanie globu w stronę Pacyfiku i wylądować w Honolulu na Hawaiach, i …dalej.

Tak się złożyło, że do Australii miałem lot z Phoenix – Arizona przez Los Angeles, Honolulu, Tokio, Kuala Lumpur do Adelaide – Australia by okrążyć wyspę w ramach ósmej podróży dookoła świata obrzeżami kontynentów. Po okrążeniu Australii nie wiedziałem jaką drogą polecę dalej by zamknąć dodatkową pętlę samolotową wokół globu. W planie mam wstąpienie do Polski. Jakie przystanki były pomiędzy okazało się na bieżąco po drodze.

W drodze do Australii, przystanek – Tokio, Japonia.
…Wczoraj zwiedzałem Honolulu na Hawajach. Przerażał mnie widok bezdomnych ludzi mających za dom z noclegiem miejski park, bramy domów jak i poczekalnię na lotnisku. Od ostatniego razu mojej wizyty lotnisko jak i miasto rozbudowało się i zmieniło się nie do poznania. Przybyło ludzi, mostów, domów i hoteli.
Od 9 stycznia dnie wypełniły mój pobyt w Tokio. Zatrzymałem się gościnnie u naszej przybranej starszawej cioci Japonki Katsuko (Katee) Turskiej – żony sławnego śp. Romana Turskiego, podróżnika rekordzisty mającego na swym koncie ponad 150 zwiedzonych krajów i 14 książek napisanych. Ciocia Katee po śmierci męża była częstym gościem w naszym domu. Pomagaliśmy jej pogodzić się z bolesnym losem.

W drodze do Tokio zatrzymał się jeden dzień w kalendarzu przekraczając strefę czasową. Wyleciałem 8-go stycznia z Hawaii przed południem i wylądowałem 8 stycznia przed południem na lotnisku „Narita” w Tokio. Opuściłem stolicę Japonii po kilku dniach szczęśliwy z nadzieją powrotu by zaliczyć Okinawę o której marzylem od dwudziestu lat.
Po drodze zatrzymałem się w Malezjii. Pozostało w pamięci wyjście na miasto w Kuala Lumpur podczas postoju tranzytowego by porównać zmiany sprzed 15 laty. …Przybyło budynków niebotycznych, które okupowane są przez zagranicznych turystów a nie swoich obywateli. Dalej na ulicach widać było przewijające się pomiędzy samochodami motorowe ryksze.
…W specjalnej poczekani strefy tranzytowej rozciągnąłem się zmęczony na fotelu jak na kanapie i zasnąłem. Mało co bym spóźnił się na samolot.

Kilka dni w Adelaidzie – mieście pięknej pogody i urlopowiczów
Zgodnie z obietnicą członkom i sympatykom swojego klubu „Centrum Wagabundy” postaram się pokrótce pisać pamiętnikowo z szykowania się do podróży, poniesionych kosztów i jej odbycia.
Zabrałem jedną walizkę z ekwipunkiem przeważających rzeczy osobistych. Resztę musiałem skombinować i zorganizować przygodę po wylądowaniu na miejscu. Rozważałem dwie opcje rozpoczęcia podróży: wyruszenia z Sydney lub z Adelaide. Wybrałem tę drugą.

Poniedziałek 13 stycznia 2014 roku, pierwszy dzień rozpoczęcia przygotowań do podróży. Wylądowałem przed południem w Adelaide. Po szczegółowym sprawdzeniu bagażu z pozostawionym bałaganem wjechałem na wózku inwalidzkim do poczekani witających. Nie było dziennikarza ale przywitał mnie kolega z lat szkoły podstawowej Irek Lasocki. Kolega ogniskowiec stowarzyszenia „Dzieci Ulicy” wypatrywał mnie wśród przybyłych turystów z bagażami a nie wśród inwalidów na wózkach z opiekunami portowymi. …Od początku odżyła atmosfera rodzinna, jak dawniej wśród ogniskowców.
Adelaide, miasto podobne ciepłotą do Arizony, metropolia południowego stanu przypadło mi od razu do gustu z porządkiem i czystością ulic. …Wstąpiliśmy do Centralnego Domu Polskiego, którym szczyci sią tutejsza Polonia. Obiad czekał w domu. Po południu podziwiałem panoramę miasta ze wzgórza nad zatoką. …W domu orzeźwiające zimne piwko przerwało naszą rozmowę, padnięty zasnąłem na kanapie nie wiem kiedy.

Drugi dzień. Przejażdżka po dealerach samochodowych wypadła zadawalająco. Szybko wpadła mi w oko jedna bryka japońskiej firmy Mitsubishi „Magna Sport” 2002, produkowana w Adelaide, 3.5 litra, 6 cyl., 235 tys km na liczniku, na oko w dobrym stanie. Po powierzchownych oględzinach: silnik pracował cicho, klimatyzacja działała, opony na kilkanaście tysięcy km jeszcze, nie ciekła, wewnątrz tapicerka nie uszkodzona, lakier częściowo sfatygowany pogodą. …Ale w następnym dniu padła decyzja.
3-ci dzień. Na kartę bankową VIZA bancomat wypłacił tylko 600 dolarów, od Irka dopożyczyłem resztę. Trzeba było przepisać samochodowe dokumenty i przedłużyć rejestrację, wykupić najtańsze ubezpieczenie, pomoc drogową w AAA na wszelki wypadek, kupić GPS nawigacyjny, telefon i inne rzeczy do samochodu i na drogę.
Nowy nabytek! Samochód od kilku godzin stał się w moich rękach za $2500.-. Wyglądał nienajgorzej, średniej wielkości, koloru ciemno turkusowego. Przyjechałem do domu zadowolony. Myślę, że nie będzie kłopotu na trasie. Oby!? Wymontowałem siedzenie przy kierowcy i tylne. Wykorzystałem część tylnego siedzenia na materac wzdłóż przy kierowcy.

Szykowanie „Zabawki 4” do drogi. Od rana bieganina do Serwisu Transportowego by przerejestrować samochód i przedłużyć rejestrację, trzeba było kupić GPS nawigacyjny, telefon, wykupić ubezpieczenie na samochód i dokupić potrzebne akcesoria na drogę: linę holowniczą, przewody bateryjne, lakier koloru samochodu w spreju na zaprawki, płyn hamulcowy, puszkę oleju silnikowego, płyn do wycieraczek, załatwić dodatkowe naklejki reklamowe na samochód, dokupić jeszcze rzeczy do spania żeby było wygodniej (kilka kołder i poduszki), pobrać pieniądze z bankomatu itp. Spraw co niemiara a dzień krótki, przy tym popadywało. Reklamowe nalepki zamówiłem w pracowni u Hińczyka, pościelowe rzeczy kupiłem w sklepie „drugiej ręki” Zmierzch zapadł szybko i nic z wykonania dalszych planów tego dnia. Wieczór był relaksowy w piwiarni kosztując na zmianę australijskie trunki.
4-ty dzień. Reszta pozostałych spraw: wykupienie doładowania telefonu, prowiant na drogę, ubezpieczenie na samochód. Nadałem imię przyszłemu współwykonawcy podróży – „Zabawka” nr 4. Termometr wskazywał rekordową temperaturę niespotykaną od wielu, wielu lat – 47 st C., w cieniu; cieplej niż w Arizonie! Zapakowałem rzeczy i prowiant w kartonowe pudełka. Usiadłem za kierownicą „Zabawki” i pomyślałem co przegapiłem jeszcze. …Pisanie i uzupełnienie korespondencji zostawiłem na później. …Nie mogłem się już doczekać kiedy wyruszę.
Po południu wyruszyłem spod Centralnego Domu Polskiego żegnany przez grupkę Polaków świeżo poznanych podczas tych kilku dni. Z weteranami i kombatantami wojennymi umówiłem się po powrocie na spotkanie na które byłem zaproszony w Polskim Domu. O tej porze w Australii był czas urlopowy i większość Polaków rozjechała się w różne strony kraju i świata.
I tak wyruszyłem by zrealizować piąte ogniwo w ósmej podróży okrązając najbliżej wodnej granicy kontynenty. Zajęło mi te okrążanie 66 dni i przejechałem około 20 tys kilometrów. W końcowej fazie GPS naprowadził mnie pod adres Irka gdzie szykowałem „Zabawkę”. Dzięki Ci Boże za wykonanie zadania i opiekę po drodze. Przede mną zostało następne wyzwanie, szóste ogniwo – Afryka.
Powyprawowy czas wypełniły mi spotkania w Centralnym Domu Polskim z seniorami i kombatantami. Starym zwyczajem zostawiłem pisemka z Muzeum A.K. w Krakowie w sprawie dobrowolego przekazywania swoich archiwaliów wojennych na które czekają nowe puste gabloty. Zwiedziłem muzeum narodowe i galerię aburygenowską.
Odrębnych kilka godzin zająło mi wyczyszczenie samochodu z odklejeniem nalepek włącznie i przyszykowaniem go do sprzedaży u tego samego dealera u którego kupiłem. Irek tym się zajął po moim opuszczeniu Adelaide. Dzięki mu za to.
Szczęśliwy, że zaliczyłem następny kontynent, z nowego lotniska poleciałem w kierunku Indonezji. Lotnisko otwarte przed kilku dniami pachniało nowością. Łatwo się poruszało wg napisów naprowadzających do odpowiedniego stanowiska. Duże tarasy z róznymi sklepikami i stoiskami uprzyjemniały poruszanie się pasażerów.
…I tak zakończyła się obecna podróż w Austaralii do której jeszcze wrócę w przyszłości.

Z niedosytem opóściłem Antypody, za krotko tam byłem. Szczególnie Adelaide i Tasmania zostały mi w pamięci. Adelaide z ciepłym klimatem a Tasmania z widokami polskiej ziemi. Oba miasta czyste z domkami wykończonymi, kultura na poziomie ogólnie odczuwalna, woda przezroczysta i ludzie mili.
Wykonaniem pętli Austalijskiej wróciłem na trasę swojej IX podróży – samolotowej – dookoła świata.

Po ośmiogodzinnym locie wylądowałem Boeingiem na lotnisku w Denpasar na wyspie Bali wchodzącej w skład indonezjyjskiego archipelagu. Budynek portowy niski w stylu miejskiej architektury rzucał się w oczy. Pogoda wilgotna odczuwalna była tuż po wyjściu z samolotu. Przy samolocie czekał autobus by podwieźć pasażerów do budynku z odprawą celną i odebraniem bagaży.
Po opuszczeniu strefy bagażowej dziesiątki taksówkarzy nagadywało mnie na jazdę. Ale gdzie? Nie spieszyło mi się gdyż nie byłem zdecydowany w którą stronę się udać. Wybrałem sobie na trzy dni miasto Sanur na wschodnio-południowej stronie wyspy z mniejszym tłokiem turystycznym. Poprzednio podczas podróży samolotowej dookoła świata zwiedziłem wyspę Jawa ze stolicą Jakarta. Chciałem zobaczyć jej widok i odczuć atmosferę życia codziennego.
Specjalna budka na zewnątrz budynku lotniczego wydawała bilety dla taksówek z ceną trasy. Po godzinej jeździe znalazłem się w hoteliku typu „Gest Hause” dla podróżujących z plecakiem lub walizką. Taksiarz miał doświadczenie i wyczucie gdzie kogo podwieźć. Cena pokoju 30.- USD ze śniadaniem, miejskim transportem po zakupy i WiFi. Do plaży niecałe 100 m zadawalało każdego. Odpowiadało mi to pod każdym względem.
W pierwszym dniu pochodziłem sobie wolno po okolicy. Wieczorem zmęczony popływałem w basenie hotelowym. Duża butelka zimnego piwa dla ożeźwienia kosztowała 2.50 USD. Spało się dobrze w chłodnym pokoju. Następnego dnia opalałem się na plaży do południa kożystając z taniego masażu. Na wodzie bujały się ku radości turystów motorowe łodzie, łódki wiosłowe i pontony. Po objedzie zwiedzałem wykorzystując z niedrogiego taxi miasteczko z jego zabytkami kultury hinduskiej, która przeważała nad muzułmańską. Uliczka hotelowa wydawała się egzotyczną z powodu pomników hinduskich, bożków, nazw ulic jak i zabudowy. Ludzie byli nadzwyczaj uprzejmi rozmawiając z nami z uśmiechem na twarzy.
Manifestacja religijna ku czci Nowego Roku
Zbliżał się nowy rok w hinduskim kalendarzu. Na ulicach ludzie ustawiali pudełka z talerzami pełne kwiatów i różnych nasion pod pomnikami jak i w miejscach specjalnie na to przygotowanych. Była niedziela, wrzała cała okolica swoją tradycją odbycia procesji wieczorową porą. O godzinie 19:30 ulice nie były przejezdne. Ludzie ustawiali się z makietami swoich bożków i demonów by o 20:00 zacząć procesję w chałasie trąbek, bębnów i krzyku ludzi. Wszystkich czczących religię porywało do chałasu. Z makietami na specjalnych rusztowaniach, trzymanych przez kilku mężczyzn, bujającym ruchem maszerowali kręcąc się po ulicy w okolice morskiej zatoki. Tam reprezentanci jednej grupy spotkali się z drugą grupą by wspólnie bawić się następnych kilka godzin przy dźwiękach muzyki z przważającym echem bębnów i piszczałłek, dzwonków i chałasu ogólnego.
Turystów odgradzała od procesji gruba taśma i stojący wzdłóż pochodu policjanci. Około północy wszystko cichło powoli by następnego dnia celebrować swoje hinduskie święto przy muzyce i tańcach bez przerwy 24 godziny. Hotele wypełnione turystami miały nakaz nie wypuszczania swoich gości na ulicę. Wszyscy przyjezdni czuli się jak tymczasowi więźniowie spędzając czas w środku zamkniętym po wewnętrznej stronie bramy i murów. Nikt nie protestował szanując obyczaje tubylców, każdy zaopatrzył się uprzednio w jedzenie na ten czas..
Po kilku dniach pobytu wyjechałem z miasta na lotnisko przed północą by zdążyć na lot w stronę Japonii. Wrócę tu jak szczęście dopisze. (wydatki: Hotel – 60 .- USD, Taxi –30.- USD, Wyżywienie, drinki – 70.- USD, Pamiątki – 20.- USD, Razem: około 180.- USD)

JAPONIA (II część)
Po kilku godzinach lotu samolot filipińskich linii dotknął szczęśliwie płyty lotniska w Narita, Tokio. Czekała nasza przybrana ciocia Katee. Elektrycznym pociągiem i taxi dotarliśmy do domu w ciągu godziny. Po odpoczynku ułożyłem plan pobytu w Japonii. Spotkanie z Polonią, może na mszy św. w kościele Św. Ignacego, wycieczka do ogrodu z kwitnącymi drzewami wiśniowymi jak i, zwiedzenie centrum Tokio. Co się zmieniło od ostatniej wizyty sprzed 15 lat. Zarezerwowałem lot na Okinawę, wyspę moich marzeń od wielu, wielu lat. Chciałem na własne oczy zobaczyć ten zielony kawałek ziemi gdzie ludzie żyją ponad 100 lat w zdrowiu i kondycji, gdzie stacjonuje wojskowa amerykańska baza desantowa..
W następnym już dniu wybrałem się do ogrodu i miałem szczęście zobaczyć drzewa w pełni kwitnących wiśni gdyż kwiaty utrzymują się przez jeden tydzień. Kilka dni później byłoby za późno. Okres ten ludzie wykorzystują na różnego rodzaju imprezy w parku gdyż kwiaty są jakby zwiastunem wiosny i radością sczególnie dla dzieci i rodzin. Co dzień można było zobaczyć setki ludzi biwakujących w parkach, siedzących na kocach całymi rodzinami, nie mówiąc o weekendzie.
Okinawa
Wykupiłem bilet na południową wyspę Japonii by w końcu przekonać się jak wygląda teren gdzie ludzie żyją przeciętnie ponad 100 lat w miejscu jednym z kilku na świecie. To mnie ciągnęło najbardziej. Szukam takiego miejsca by pomiszkać w przyszłośći.
Ciekawy też byłem życia największej wyspy Japonii, którą okupowao wojsko amerykańskie po II wojnie światowej przez następnych 25 lat. Mało Japończyków odwiedziło tę wyspę. Od samego początku, wyjścia z samolotu małe rozczarowanie. Hole i przestrzeń lotniska ozdobiona jest żywymi orcheidami przeróżnych kolorów. Pogoda wspaniała, trzaba było zamienić koszulę z długim rękawem na t-szert. Czysto, uśmiechy na twarzach potrzebne do lepszego samopoczucia by zapomnieć o podróży. Kolejką jednoszynową cicho ponad domami dojechałem do hotelu gdzie czekał zarezerwowany pokój. Jest jeszcze dużo przed południem a pogoda do opalania. Po małym odpoczynku wybrałem się na spacer po kokolicy starym zwyczajem by nie błądzić jak się zciemni. Za dnia wszystko jest bardziej widoczne i czytelne. Kolację zjadłem w restauracyjce na największym miejskim targowisku pod szklanym dachem ponad sklepami i budynkami targowymi. Japońskie danie: ryż z gęstym sosem i różnymi roślinami z małymi kawałkami kurczaka i wieprzowiny. Na popitkę barszcz o smaku buljonowym, trochę pachnący azjatyckimi przyprawami. Po tym zielona herbatka do woli lub rozcieńczony kompot z owoców. Wybrałem kompot, był smakowo wspaniały. Kelnerka bez krempowania przygrywała na trzy strunowym instrumencie podobnym do skrzypiec i śpiwała po swojemu uśmiechając się miło do konsumujących. Wyszedłem najedzony i wesoły. Szło mi się ciężko z rozbolałym kolanem bo było trochę pod górę. Ale doszedłem do hotelu pełen wrażeń pierwszego dnia. Wymieniłem jeszcze po drodze na poczcie kilkadziesiąt dolarów by czuć się swobodniej w wydawaniu. Ułożyłem sobie plan na następne dni by się nie nudzić w tym turystowaniu po świecie, gdzie następny dzień to następna niespodzianka czeka na turystującego. Okinawa jest moim ósmym przystankiem w podróży samolotowej dookoła świata. …Następnym będzie Dubaj.
Myślałem, że Okinawa jest wyspą zieloną przerzedzoną drogami z wioski do wioski a tam życie dudni na najwyższym poziomie. Miejsce setek hoteli i hotelików dla wczasowiczów. Klimat tropikalno północny dostarcza pięknej pogody z temperaturą 15-30 st. Celsjusza. Zima nie istnieje. Wszyscy mówią, że jak temperatura spadnie poniżej 17 stopni to znaczy jest zima. Pochodziłem po ulicy patrząc na sklepy i sklepiki, stragany i straganiki, restauracje i jadłodajnie, hotele i hoteliki, bary i kluby dzienne i te nocne. Wszystko pod turystów. Naganiacze wybiegają przed sklepy i restauracje i zapraszają do środka. Wrażenie jak na wczasach daleko od naszych zmartwień dnia codziennego, ale nie od zmartwień mieszkańca Okinawy gdzie nie ma przemysłu ani żadnych fabryk. A trzeba żyć. Więc ludzie zajmują się wszystkim po trochu. W mieście handlem i miejskim biznesem. Poza miastem ogrodami czy działkami dostarczającymi pożywienia i energii wszystkim. Wydaje się jakby wyspa była samowystrczalna, niezależna od matki – lądu Japonii.

Nowoczesny Dubaj.
Następny przystanek podrózy samolotowej w Dubaju osiągnąłem liniami Emirates po ośmiu godzinach lotu. Ledwo wysiedziałem w Airbusie. Niedość, że ciasne siedzenia to i mało miejsca na nogi. Dało się weznaki obolałej nodze, którą nie mogłem wyprostować siedząc pomiędzy pasażerami.
Już z okna samolotu widać było budynki niebotyczne jak wysepka na oceanie. Zbliżając się do lotniska wielki długi kilkaset metrów hangar rzucał się w oczy. Jeszcze nie wykończony do końca. Autobus od samolotu rozwoził pasażerów do odpowiednich sektorów. Inwalidów wożono nie na pojedyńczych wózkach lecz akumulatorowymi pasażerskimi wózkami wydającymi nagranym łagodnym głosem komendy lub grających znane melodie. Miejsca dosyć we wszystkich kierunkach dla pasażerów pomiędzy bramkami wejścia do samolotu. Kilkusetmetrowy piętrowy budynek o owalnym dachu przeszklony kolorowymi szybami nadawał egzotyczny wygląd w środku.
Wszystko wielkie wydawało mi się. Poczekalnia dla pasażerów wyglądała jak platforma zamknięta przez okalające stoiska informacyjne różnych firm samochodowych wypożyczających samochody jak i wielkich kiosków po których można chodzić dowolnie nawet z bagażem. Ceny reklamowanych hoteli były nie na moją kieszeń. Pomyślałem sobie czyżby wszyscy turyści to milionerzy czy biznesmeni nie liczący się z gotówką.

Po rozmowie z kierowcą taksówki skierowaliśmy się ku starszej części miasta leżącej bliżej lotniska z myślą znalezienia tańszego noclegu. Zwiedzenie nowoczesnej budowli zostawiłem na następny dzień. I tam nie znalazłem hotelu z przyzwoitą ceną. Zmęczony szukaniem wstąpiłem do hotelu „Mayfair” przed którym stała mkała grupka ludzi. Okazało się, że to turyści z Rosji. Wszedłem do środka, skierowałem się pod recepcję. Okazało się, że trzeba mieć rezerwację zrobioną przynajmniej jeden dzień wcześniej. Usłyszałem, że jeden zza lady mówi po rosyjsku więc pospieszylem ku nim. Recepcjonista nawet przychylnie podszedł do mojego problemu z zakwaterowaniem. Wskazał ceny wydawające mi się drogie. Podsunąłem mu myśł, żeby zakwaterował mnie jako ruska. Zawachał się i powiedział – poczekaj trochę na boku. Więc cofnąłem się i usiadłem przy stoliku na którym stał komputer z internetem włączonym. Od razu skorzystałem z okazji i sprawdziłem pocztę. Przeszło sto listów z czego połowa to śmiecie nie interesujące mnie. Nie było najważniejszej odpowiedzi z domu. Zacięli się i położyli laskę na kontakt a może inna przyczyna milczenia.
Po chwili podszedł do mnie recepcjonista Igor i powiedział, że po 12:00 zwolni się jeden pokój z grupy turystów rosyjskich i będę mógł być tam zakwaterowany za 80.- USD. Kiwnąłem potakująco głową; odszedł w kierunku recepcji. Było to mi na rękę, czas uciekał szybko, noga nie była sprawna na dalsze szukanie miejsca na nocleg. Hotele mimo drogich cen znajdowały się przy ulicach nie wykończonych jak na prowincji. Wrócił jeszcze raz i zaoferował mi rundę zwiedzającą następnego dnia po Dubaju z arabskimi turystami za 40 .-USD. Zgodziłem się, cena nie była wygórowana..
Skorzystałem z wolnego czasu i poszedłem coś zjeść do przyległej jadłodajni. Ryż z kurczakiem i kawą do popicia całkiem mi smakował. Wróciłem do hotelu. Bagaż już czekał w pokoju. Wieczorem przejechałem się autobusami po głównych ulicach i podziwiałem oświetlone budynki. …Zmęczony zasnąłem szybko.
Ranek, z pokoju na szóstym piętrze widok nie ciekawy. Widać pomiędzy hotelami niskie budy, ulice zapiaszczone, ludzie chodzą po jezdni bo chodniki są nieprzechodne, rozkopane. Jednym słowem bałagan dookoła widać.
Czekałem z ciekawością na wycieczkę turystyczną. Godzina 15:00, podjechał autobusik z kilkoma turystami. Salamalejkum!. Salamalejkum odpowiedzieli siedzący pasażerowie. Jeszcze kilka zatrzymań pod innymi hotelami i z kompletem turystów wyjechaliśmy z taniej strefy w stronę niebotycznych budynków. Czułem jakbym jechał do innego miasta ulicami szerokimi jak autostrady popędziliśmy w stronę nowego centum Dubaju. Okrążaliśmy wielkie ronda jak kwietniki. Pierwszy przystanek był przed sułtana pałacem, który można było obejżyć z kilkuset metrów, dalej ani centymetra. Samochód policyjnej straży stał w poprzek alei i nie pozwalał jechać dalej. Wszyscy wysiedli by porobić sobie zdjęcia choć z daleka od pałacowych zabudowań. Zaspakajali się robieniem zdjęć dziesiątkom pawi królewskich chodzących sobie po parku przedpałacowym. U mnie, w Arizonie, takie ptaki ozdabiają ogród od lat. Tu policja nie zwracała uwagi na niszczenie trawy i ganianie dzieci za pawiami z podciętymi skrzydłami. Pawie a szczególnie samce były w objektywach na pierwszym miejscu. Odczuwało się jakby ludzie pierwszy raz takie ptaki widzieli, zapomnieli o autobusie czekającym. Pawie uciekały od ludzi po parku nie mogąc frunąć sobie na drzewa. Podskakiwały tylko na pewną wysokość z rospędu aby szybciej i dalej od zwiedzających.
Dla ochłody przewodnik zabrał nas do domu handlowego by każdy sobie mógł kupić jakąś pamiątkę z serii typu „Made in Honkong czy Wietnam”. To stara metoda zorganizowanych wycieczek naganiania kupców dla handlarzy pamiątek. Podczas tego przystanku można było pochodzić przed budynkami na pomostach i rozległych schodach z tarasami by można usiąść i orzeźwić się jakimś napojem czy zapalić fajkę wodną. Z tego miejsca można było zrobić zdjęcie charkterystycznego hotelu w postaci żaglą – wizytówkę Dubaju. …Inny przystanek w programie to zwiedzenie domu towarowego z masą międzynarodowych restauracji czy kawiarni. Można sobie było coś kupić do przegryzienia. Ozdobą było wielkie akwarium kilka pięter wysoki z rybami różnej wielkości jak rekiny, płaszczki, węże morskie czy ławice drobnych rybek. Można było też kupić bilet na przejście holem pod akwarium ze szklaym dachem i widzieć pływające ryby od dołu.
Zbliżał się wieczór i zawiezieni zostaliśmy do następnego miejsca handlowego z wielkimi pasażami międzynarodowych wyrobów charakterystycznych dla danego kraju czy regionu. Kiedy zapadł zmrok wszysy skierowali się przed budynek na taras wielkiej zatoki by podziwiać tańczące fontanny w rytm muzyki. Coś na wzór fontan w Las Wegas przed kasynem Wenecja. Piękny widok dodatkowy rzucały oświetlone wysokościowce otaczające zatokę. Wszystko dużych rozmiarów tak jak drogie noclegi w tych hotelach. Nie na kiszeń przeciętnego Araba czy turysty. Im więcej nowoczesnych i drogich hoteli przybywa tym więcej biedy można zauważyć w starych dzielnicach gdzie ludzie chodząc na bosaka lub w sandałach stołują się w małych jadłodajniach czy sklepikach z żywnością na stojąco.
Wszyscy zmęczeni bogatym programem wycieczki czekali na kolację o godzinie 21:00. Autobus podwiózł nas dalej od centrum by na dachu jakiegoś hoteliku w restauracji można było jeść do woli. Jest to miejsce dla wycieczek na zakończenie zwiedzania. Rezerwacja była ustalona z góry. Czasu jedna godzina wystarczyła na objedzenie się do syta. Dań cała gama, deserów masa, owoców pod dostatkiem. Każdy ledwo wtoczył się do podstawionego autobusu. Odwożenie gości było do północy. Każdy z malejkumsalam opuszczał autobus pod swoim hotelem.
Czas w ciszy nocnej wykorzystałem na uzupełnienie notatek i korespondencji elektronicznej by móc pospać sobie dłużej.

Qatar po drodze do Polski
W gorąco zapowiadający się dzień po kilku godzinach liniami Emirates znalazłem się na lotnisku Doha w Qatarze. Odczuło się od razu mniejszych rozmiarów lotnisko. Rozejżałem się już za hotelem w poczekalni lotniskowej. Ceny podobne do dubajowskich, sto i więcej dolarów za noc. …Nie byłem nimi zainteresowany. Swoim zwyczajem, po wyjściu na zewnątrz zacząłem się rozglądać za tańszym spędzeniem nocy.
Pochodziłem i porozglądałem się po okolicy. Żar z niebaowania dokuczał w oddychaniu. Schło w gardle, śliny na przełknięcie zabrakło. Zorientowałem się w cenach hoteli i „taxi”, za ile i gdzie. Po czasie wdałem się w rozmowę z jednym kierowcą co rozglądał się prywatnie za turystami, jak w Polsce na dziko. Wszyscy pasażerowie rozjechali się sprzed lotniska. Miałem szansę targowania się o wszystko.
Wyjechaliśmy z terenu lotniska. Starym zwyczajem skierowałem się w stronę dworca autobusowego a nie nowych hoteli obsługujących biznesmenów lub przedstawicieli firmowych. Kto płaci z kieszeni przeciętnego człowieka to nie będzie rezerwował noclegu w drogich hotelach. Ja chciałem zobaczyć i odczuć na własne oczy mały kraj z roponośnym ekonomicznie stylem życia. Przeznaczyłem na to dwa dni w moim grafiku samolotowej wycieczki dookoła świata.
Miałem czas, hotele jeden przy drugim do wyboru przy dworcu autobusowym. Spadła cena poniżej 50 dolarów. Prywatny właściciel taksówki sam zajżał do następnego i krzyknął z radości, że tu będzie odpoczynek. Mały hotelik „Golden Hotel” z Filipińczykami w obsłudze i dla Filipińczyków tam pracujących wydał mi się całkiem dostępnie.
Cena nie wygórowana, 30.- dolarów usatysfakcjonowała mnie. Poprzestałem szukać tańszego. Pokój na drugim piętrze z oknem na dworzec autobusowy wydawał mi się ciekawym widokiem. Obsługa uprzejma. Widząc mnie kulejącego podniosła bagaż pod same drzwi. Kierowca umówił się ze mną na drugi dzień pojeździć po okolicy.
Tego dnia pochodziłem po mieście w dzielnicy z przystankiem autobusowym, placem postoju taksówek, ulicami ze sklepami jubilerskimi i małymi jadłodajniami. Tak sobie wyobrażałem okolicę, szybkość postępu technicaznego zabrała czas z uporządkowania ulic, wykończenia trawników czy przejść dla pieszych. Podobnie jak w Dubaju. Taksówki nowe parkują na piaszczystym placu. Wygląda to jak nowoczesność na ziemi biednej po której ludność żyje według starych zasad sprzed wieków. A w rzeczywistości jest to ziemia nasiąknięta płynnym zlotem, który przyspiesza rozwój techniczny wyprzedzając postęp obswojenia się i wdrażania wiedzy naukowej do życia codziennego. Wygląda to jakby liczylo się bogactwo na pokaz dla bogatych turystów a życie przeciętne pozostało nie zmienione od lat.
W środku hotelu luksusy a pod hotelem Arab je swoją porcję na kucki podtrzymując się dla równowagi plecami o ścianę. W przerwie taksówkarze idą odpocząć na ławkę w poczekalni autobusowej pod gołym niebem lub siadają gdzie popadnie przed bazarem na czym się da. Tam ciekawiej, dużo różnych ludzi, pogadać można. Lepiej się czują siedząc na betonowych schodkach wśród swoich znajomych plączących się od rana do wieczora pomiędzy turystami a sklepikami czy jadłodajniami przychodnikowymi. Zmęczony włóczeniem się z obolałą nogą przyspieszyło powrót do hotelu. W recepcji zamówiłem pobudkę z taksówką by nie przegapić lotu do kraju.

Końcówka lotniczej przygody.
Z plikiem egzotycznych i ciekawych zdjęć wylądowałem na lotnisku Chopina w Warszawie. Będzie co opowiadać i pokazać z krajów rozwijających się na piaszczystej Saharze. Zadowolony wróciłem, nie zazdroszczę już nikomu zwiedzenia liniamii Emiratów. Tego mi brakowało. W bagażu wagabundy powiększył się wizerunek arabski znany do tej pory z lektury.
Polska, inny kraj, inna mentalność. Na oko wszyscy wyglądają jednakowo pod względem ubioru i zachowania. Gdy znalazłem się za linią odgradzającą podróżnych od czekających od razu usłyszałem z dala swoje imię. Andrzej, kieruj się na lewo. Irek z Honoratką wręczyli mi pierwsi kilka polskich goździków z małą banderką narodową. W kawiarence lotniskowej musiałem podzielić się podróżą z przybyłymi.
Warszawa, Kraków, Gdańsk, Poznań …
Kilka dni zleciało na spotkaniach z massmediami jak i z przyjaciółmi. Jeździłem użyczoym samochodem od starego kolegi studenckich czasów – Tolka po całej Polsce. Wiele godzin zajęło mi uregulowanie spraw z domem, wystawionym na sprzedaż. Boląca noga popędzała w zakończeniu podróży. Sporo wizyt odmówiłem. Poleciałem przez Nowy Jork bez planowego zatrzymania do Arizony. Nie chciałem nadwyrężać nogi.
Już w domu w Phoenix
Całego i szczęśliwego przywitało mnie na lotnisku gorące i suche powietrze arizońskie. Rodzinka, nieuprzedzona, spała w tym czasie. Nie dzwoniłem po drodze. Na drugi dzień już odwiedziłem gabinet lekarski by następnego dnia zacząć terapię przed czekającą mnie operacją. Tym razem może się zabieg hirurgiczny powiedzie.

Do następnego roku muszę doprowadzić stan fizyczny do podróżowania. Afryka czeka …

Pozdrawiam
Jędrek

Phoenix, czerwiec 2014

Posted in Rózne | Comments Off on Dookoła globu w powietrzu

BALI

Ze smutkiem opóściłem Australię, za krótko byłem. Adelaide i Tasmania zostały mi w pamięci. Adelaide z ciepłym arizońskim klimatem a Tasmania z widokami polskiej ziemi; czułem nastalgię za krajem. Oba miasta czyste z domkami wykończonymi, kultura na poziomie ogólnie odczuwalna, woda przezroczysta i ludzie mili. Wodę można pić z kranów. Po wykonaniu pętli austalijskiej wróciłem na trasę swojej IX podróży – samolotowej – dookoła świata.
Ośmiogodzinnym lotem Boeingiem osiągnąłem lotnisko w Denpasar na wyspie Bali wchodzącej w skład indonezyjskiego archipelagu. Budynek portowy niski w stylu miejskiej architektury rzucał się w oczy. Pogoda wilgotna odczuwalna była tuż po wyjściu z samolotu. Przy samolocie czekał autobus by podwieźć pasażerów do budynku z odprawą celną i odebraniem bagaży. Po opuszczeniu strefy bagażowej dziesiątki taksówkarzy nagadywało mnie na jazdę. Ale gdzie? Nie spieszyło mi się nie będąc zdecydowany w którą stronę się udać. W końcu wybrałem sobie na trzy dni miasto Sanur na wschodnio-południowej stronie wyspy z mniejszym tłokiem turystycznym. Poprzednio podczas podróży samolotowej dookoła świata zwiedziłem wyspę Jawa ze stolicą Jakarta. Chciałem zobaczyć inny widok i odczuć atmosferę życia codziennego.
Specjalna budka na zewnątrz budynku lotniczego wydawała bilety dla taksówek z ceną trasy. Po godzinej jeździe znalazłem się w hoteliku typu „Gest Hause” dla podróżujących z plecakiem lub walizką. Taksuwkarz miał doświadczenie i wyczucie kogo i gdzie podwieźć. Cena pokoju 30.- USD ze śniadaniem, miejskim transportem po zakupy i WiFI internetowym. Do plaży niecałe 100 m zadawalało każdego. Odpowiadało mi to pod każdym względem.
W pierwszym dniu pochodziłem sobie po okolicy, żeby zobaczyć co jest gdzie. Wieczorem popływałem w basenie hotelowym. Duża butelka zimnego piwa dla ożeźwienia kosztowała 2.50 USD. Spało się dobrze w chłodnym pokoju. Następnego dnia opalałem się na plaży do południa kożystając przy okazji z taniego masażu. Na wodzie bujały się ku radości turystów motorowe łodzie, łódki wiosłowe i pontony. Po objedzie zwiedzałem, wykorzystując niedrogie taxi, miasteczko z jego zabytkami kultury hinduskiej, która przeważała nad muzułmańską. Uliczka hotelowa wydawała się egzotyczną z powodu pomników hinduskich, bożków, nazw ulic jak i zabudowy. Ludzie byli nadzwyczaj uprzejmi rozmawiając z uśmiechem na twarzy.
Procesja religijna ku czci Nowego Roku
Zbliżał się nowy rok w hinduskim kalendarzu. Na ulicach ludzie ustawiali pudełka z talerzami pełne kwiatów i różnych nasion pod pomnikami jak i w miejscach specjalnie na to przygotowanych. Była niedziela, wrzała cała okolica swoją tradycją odbycia procesji wieczorową porą. O godzinie 19:30 ulice nie były już przejezdne. Ludzie ustawiali się z makietami swoich bożków i demonów by o 20:00 zacząć procesję w chałasie trąbek, bębnów i krzyku ludzi. Wszystkich czczących religię porywało do chałasu. Z wielkimi makietami na specjalnych rusztowaniach, trzymanych przez kilku mężczyzn, bujającym ruchem maszerowali kręcąc się po ulicy, w okolice morskiej zatoki. Tam reprezentanci jednej grupy spotkali się z drugą grupą by wspólnie bawić się następnych kilka godzin przy dźwiękach muzyki z przważającym echem bębnów i piszczałek, dzwonków i wrzawy ogólnej.
Całą chmarę ciekawskich odgradzała od procesji gruba taśma i stojący wzdłóż pochodu policjanci. Około północy wszystko cichło powoli by następnego dnia celebrować swoje hinduskie święto przy muzyce i tańcach bez przerwy 24 godziny. Hotele wypełnione turystami miały nakaz nie wypuszczania swoich gości na ulicę. Wszyscy przyjezdni czuli się jak tymczasowi więźniowie spędzając czas w ośrodku zamkniętym przez mury i bramę. Nikt nie protestował szanując obyczaje tubylców, każdy zaopatrzył się uprzednio w pożywienie na ten czas.
Wyjechałem z miasta na lotnisko przed północą by zdążyć na lot w stronę Japonii. Wrócę tu jak szczęście dopisze.
Zasyłam pozdrowionka z Bali – Jędrek

Nieco statystyki:
Hotel – 60 .- USD
Taxi –30.- USD
Wyżywienie, drinki – 70.- USD
Pamiątki – 20.- USD
Razem: około 180.- USD (3 dni i dwie noce)

Posted in Australia 2014 | Comments Off on BALI

Ostatni odcinek australijskiej pętli

VII ETAP, DO ADELAIDY
Środa, 19 marca. Powoli, nie spiesząc ruszyłem z Melbourne w stronę Domu Polskiego „Biały Orzeł” w Geelong. Jechało mi się szybko. Autostrada trzypasmowa była nie zatłoczona. Stanąłem prowadzony przez GPS pod drzwiami pięknego budynku ze znakami narodowymi. W środku czekał na mnie Zbyszek, członek prezydium polskiej organizacji. Poznany prezes SPK nr 12 dawny harcerz – Mieczysław Nadolski nie przypadł mi do gustu. Był za bardzo podejżliwy. Gdy powiedziałem o mojej wolontarnej misji, nie był tym zainteresowany.
W Sali Polskiego Klubu poczęstowano mnie bigosem i herbatą. Wpisani do mojego albumu sprzed 35 lat niektórzy byli na sali i wpisali mi się ponownie w nowym albumie. Budynek teraźniejszego Domu Polskiego jeszcze nie istniał za moich czasów.
Zmarznięty pogodą wietrzną na Tasmanii przyjąłem propozycję gościny Ryszarda z Haliną Żugaj by wydobrzeć przed jazdą brzegiem wody do Adelaidy. Dwa dni w rodzinnej atmosferze zleciały szybko, „Zabawka” stała w garażu bezpieczna. Czas wykorzystałem na uzupełnienie korespondencji i segregowaniu zdjęć.
Wypoczęty wyruszyłem w stronę mety. Rysio potowarzyszył mi w pierwszym odcinku drogi, pokazując miejsce gdzie ryby brały o każdej porze dnia. Zostawiłem mu sprzęt kamipngowy otrzymany od Tadzia w Perth.
Dalej kilkadziesiąt pierwszych kilometrów jechałem w deszcz. Gdy wyszło słońce towarzyszyło mi do zakończenia pętli australijskiej w Adelaide. Jechałem wolno jak mogłem, lecz „Zabawka”, sportowe Mitsubishi, rwała do przodu jak nieokiełznany koń, było jej mało tej przygody, …czekała na więcej.
Większość czasu w powrocie spędziłem w Wictor Harbor – miejscu weekendowym rezydentów Adelaidy. Po mile spędzonym czasie wyjechałem. Naprowadził mnie GPS pod adres Irka gdzie szykowałem „Zabawkę” do podróży australijskiej. Czas wypełniły mi spotkania w Centralnym Domu Polskim z seniorami i kombatantami. Starym zwyczajem zostawiłem pisemka z Muzeum A.K. w Krakowie w sprawie dobrowolego przekazywania swoich archiwaliów wojennych na które czekają nowe puste gabloty.
Kilka godzin zająło mi wyczyszczenie samochodu z odkejeniem nalepek i przyszykowaniem go do sprzedaży u tego samego dealera u którego kupiłem. Irek tym się zajął po moim opuszczeniu Adelaide.
Szczęśliwy, że zaliczyłem następny kontynent z nowego lotniska poleciałem w kierunku Indonezji.Tak się zakończyła podróż wokół Austaralii.
Dzięki Ci Boże za wykonanie zadania i opiekę po drodze w V ogniwie (Australia) VIII wyprawy dookoła świata po obrzeżach kontynentów najbliżej wody. Przede mną następne wyzwanie, szóste ogniwo – Afryka. Mile widziani są wszyscy kooperanci.
Z podziękowaniem za trzymanie kciuków na szczęście zasyłam Wszystkim Pozdrowionka z odbytej podróży.
– Jędrek
Trochę statystyki:
VII Etap: Melbeurne – Adelaide
– odległość: 1,300 km
– Czas: 6 dni
– Jazda z szybkością: 100 – 110 km / godz.

Ogólnie od startu do mety w Adelaide:
Samochód i akcesoria: 3,125.- USD
Czas podróży: 66 dni
Przejechanych: 19,650 km
Średnia szybkość: 300 km / dzień
Benzyna, olej, płyny: 3,300.- USD
Żywność:1,200.- USD
Hotele:400.- USD
Atrakcje turystyczne: 200.- USD
Tasmania: 750.- USD
Wypadków: 0
Chorób: 0
Kradzieży: 0
Przebić: 1
Wymiana: akumulator, rozrusznik, 2 opony (570 .-USD)
Podróż do i z Australii: 3,500.-USD
Ubiór i sprzęt elektroniczny: 2,000.- USD
Ogólny koszt wyprawy dookoła Australii: około 15,750.- USD

Posted in Australia 2014 | Comments Off on Ostatni odcinek australijskiej pętli

Kończy się australijska pętla

VI ETAP, TASMANIA

„Zabawka” jechała do portu w Melbourne szybko jakby rozumiała sytuację. Pędziliśmy na skraju dozwolonej szybkości, nawet często przekraczając. Wszystko układało się pomyślnie by zdążyć na czas. Jeszcze było 15 minut do zamknięcia odprawy a my staliśmy już w kolejce.
Młoda celniczka, rodem z Indonezjii przewiskała samochód szybko ze względu na uciekający czas. Jeszcze tylko musiałem podjechać do budki by zapłacić za podróż powrotną (samochód i ja). …Niespodzianka. Kiedy z okienka padło pytanie o planowanym powrocie, to ja rzekłem – za 4 dni. Pokiwała przecząco głową i usłyszałem …do końca marca rezerwacja na powrót z Tasmanii jest wykupiona. Mina zrzędła mi. Niestety, musiałem wycofać się z kolejki czekających na wjazd na prom.
Zrobiło się ciemno kiedy wyjechałem z terenu portowego i skierowałem się do Domu Polskiego „Syrena”. Noc na parkingu była chłodna, wstałem wcześnie. Tego dnia uplynęło 56 dni podróży dookoła kontynentu bez większych problemów. Przejechałem ponad 18 tys km. Po samochodzie nie było widać, że ma najgorsze drogi za sobą, silnik pracował cicho, wszystko dzialało, był tylko zakurzony od drogi.
…Zbliżyła się 11:00 i musiałem coś zadecydować. W planie miałem odwiedzenie redakcji „Polskiego Tygodnika”. …Tam przyjęli mnie jak starego znajomego. Pisali o mojej wizycie 35 lat temu i teraz nie popuścili mi wyjścia bez wywiadu. Jedna z pań redaktorek Wanda Drozdowska zapytała co mnie dręczy. Otóż dwie sprawy mnie nurtowały: jedna to znalezienie miejsca bezpiecznego dla „Zabawki” na kilka dni, druga to znalezienie transportu do portu by załapać się na prom „Spirit of Tasmania” płynący do Tasmanii. Wanda znalazła parking i postawiła warunek: do wtorku wieczorem musiałem wrócić spowrotem, gdyż zarezerwowany miała lot do Sydney w środę rano. O to mi chodziło tylko. Następnego dnia, w piątek wieczorem razem z mężem odwieźli mnie na prom. Nie opuścili mnie do momentu pokazania im „bording pas”.
Płynąłem pod wrażeniem by przeżyć w Cieśninie Tasmana sławne wielkie fale, które nie jeden jacht zatrzymały. Wyszedłem na pokład by odczuć bardziej to na zewnątrz. Wielki, ciężki statek transportowy ciął fale jak lodołamacz lód spokojnie płynąc do przodu. Resztę nocy przespałem w kabinie. O 7:00 prom był już przycumowany do tasmańskiej kei. Ja zaczekałem na autobus „Linii czerwonej” jadący do Hobart, stolicy Tasmanii. Przez kilka godzin podziwiałem pejzaże, widoki miasteczek jadąc asfaltową szosą komfortowym autobusem.
Po południu, miejskim autobusem dojechałem do Domu Polskiego gdzie przywitał mnie Ryszard Dobosz – prezes SPK nr 7. Zaopiekował się mną razem z menadżerką hoteliku – Józefiną Sadkowską i Józefem Łaszczakiem – od 50 lat bibliotekarzem i społecznikiem.
Gotowy miałem plan działań podczas pobytu krótkiego, bo dwu dniowego.
Jeden dzień zleciał mi na przejażdzce do Portu Artur gdzie było męskie więzienie i dalej na południe wyspy, podziwiając malownicze zatoczki po drodze. Odwiedziłem w Richmond ZOO by przyjżeć się „diabłowi tasmańskiemu” (Tasmanian Devil) i zrobić mu zdjęcie na pamiątkę. Wieczorem czas upłynął w pabie przy tasmańskim piwku (Tasmanian Tiger) w towarzystwie nowych przyjaciół. …Spanie przerwał mi sąsiad hotelowy zapraszając mnie o 7:30 na wiadomości polskie w TV SBS. Nie ciekawa sytuacja polityczna na Ukrainie zdenerwowała nas.
Następny dzień zszedł mi na zwiedzaniu Hobartu z prezesem SPK. Malownicze zatoczki morskie a w nich setki jachtów bujających się przy keiach „Królewskiego Tasmańskiego Yacht Clubu” przyciągają turystów.
Widok z góry Walington jak w bajce malowniczy, widoczny na kilkadziesiąt kilometrów. Jeszcze tego dnia musiałem zaliczyć wizytę u Zbyszka w porę obiadową. Zrobione zdjęcie przed pomnikiem polskich bohaterów Tobruka stojącego przy polskim budynku znajdzie miejsce w moim „Centrum Wagabundy”.
Wyrobiłem się ledwo na samolot do Melbourne. Lot z turbolencją. Wojtek, mąż Wandy, podwiózł mnie do „Zabawki” czekającej cierpliwie pod ich domem. Małe sprawozdanie, lampka wina pożegnaslnego i uściski. Do zobaczenia w przyszłości, może w Arizonie.

Azymut: Do Adelaide via Geelong.
– Jędrek
Trochę statystyki:
VI Etap: Tasmania:
Upłynęło 65 dni podróży, czas pobytu na wyspie: 3 dni
Wydane pieniądze: 750.- $ USD w tym: prom: 238.-, autobusy: 70.-, żywność:
60.-, zwiedzanie:100.-,samolot: 125.-, pamiątki

Posted in Australia 2014 | Comments Off on Kończy się australijska pętla

Zamknięcie australijskiej pętli

V ETAP. SYDNEY – MELBOURNE
Pełen wrażeń opuściłem Sydney w stronę Melbourne. Ostatni – V Etap – azymut Adelaide via Tasmania rozpoczął się. Po śniadaniu w piątek, 7 marca 2014 roku „Zabawka” znów była w swoim żywiole. Nie odczuwa się jej 12 letniego używania z 250 tys przejechanych kilometrów po różnym terenie i w różnej pogodzie. …Udała się konstruktorom.
Pogoda deszczowo pochmurna. W planie wstąpienie do klasztoru Paulinów (Pauline Fathers Monastery) w miejscowości Penrose Park. Burza na moment zatrzymała jazdę, wycieraczki nie nadążyły, lało jak z cebra. Nie czekając do końca, ruszyłem by nie tracić czasu. „Zabawka” wyrabiała się – piach, kamienie, kałuże nie robiły dla niej problemu jadąc po górskich zboczach.
…Dostrzegłem po czasie tabliczkę o klasztorze Paulinów. Starczyło jeszcze czasu na zwiedzenie terenu klasztornego usytuowanego w lesie. Zmęczony podjechałem pod plebanię w celu zapytania się o pozwolenie zaparkowania na noc, miejsce wydało mi się całkiem bezpieczne, daleko od ruchu drogowego. Ojciec Marek zaprosił mnie do środka. Krótka rozmowa, kolacja i żadnego parkowania na noc w lesie. „Zabawka” stanęła na dziedzińcu plebanii w ja wylądowałem w pokoju gościnnnym.
Nazajutrz uczestniczyłem w mszy świętej o 11:00 w Świątyni Naszej Pani Litości (Shrine of our Lady of Mercy). Był weekend, zjechało się dużo samochodów z różnych stron. O.Marek nie zgodził się na wcześniejszy wyjazd bez posiłku.

…W Canberrze czekał na mnie dziennikarz Tygodnika Polskiego – Gieniu Bajkowski poznany przez Wiecha Mrówczyńskiego z Alkiem Gancarz – dziennikarzem Kroniki Polonijnej.
Niespodziewanie załatwili mi gościny pokój w Polskim Centrum Katolickim im. Jana Pawła II w Narrabundah. Wszyscy jak rodzina. Proboszcz o. Eugeniusz i o. Stanisław ze Stowarzyszenia Chrystusowego ugościli mnie jak brata.
Alek poświęcił mi pół dnia, uzupełniłem w ten sposób braki z wizyty sprzed 15 lat. Niezapomniana wycieczka do historycznego Pałacu Prezydenckiego jak i Muzeum Wojskowego, Muzeum Aburgenowskiego czy Współczesnego. Okazja wielka, wszystko otwarte bezpłatnie dla publiki z okazji 100 lecia założenia stolicy kraju.

Rankiem z Canberry skierowałem się na Jindabyne. Stanąłem pod pomnikiem Edmunda Strzeleckiego skąd pojechałem do Thredbo by odbyć 20 kilometrowy szlak turystyczny wokół góry Kościuszko. „Zabawka” dojechała lekko do najwyżej położonego punktu dostępnego dla pojazdów. …Następne pół dnia ciekawego wędrowania wpisało się w podróż. Nóg nie czułem, aż kolano spuchło.

Jeszcze tego dnia wyruszyłem w kierunku Melbourne, do portu z którego odpływają promy „Spirit of Tasmania”. Tym samym podróżą przy brzegu Pacyfiku na południe realizowałem ostatni etap V ogniwa w podróży dookoła świata po obrzeżach kontynentów ciągnącego się od 2008 roku z Bostonu, USA.
„Zabawka” jechała szybciej i szybciej jakby chciała załapać się na prom wieczorowy.

Pozdrowienia z Melbourne. – Jędrek

Posted in Australia 2014 | Comments Off on Zamknięcie australijskiej pętli