Azja – Indie (20 kraj) part 1

Pod górę po piaszczystej drodze przygranicznej z Mianma dotarłem do indyjskiego budynku. Odprawa paszportowa i celna z użyciem Carnet de Passages w błyskawicznym tempie. Nie spodziewałem się tego. Zmiana kierunku ruchu na lewostronny.

Jechałem tego dnia do oporu by jak najdalej być od poprzednich kłopotów i zmartwień. Mój dzienny limit czasowy jazdy jest do 17:00, później szukam bezpiecznego miejsca na nocleg. Tego dnia miła niespodzianka. Kiedy pytałem o bezpieczne miejsce jednego żołnierza przy bramce koszarowej. Ten zadzwonił do szefa i przedstawił sprawę. Wezwany zostałem do telefonu i po rozmowie z komendantem stałem się jego gościem. …Do późnych godzin zszedł czas w kantynie wśród dowódców. Wróciłem do gościnnego pokoju w towarzystwie żołnierza oświecającego drogę latarką. Rano kucharz przyniósł kawę i śniadanie.

Jeszcze śpiący opuściłem koszary o 8-mej. W planie miałem drogę do Kalkuty przez Dakha w Bangladesz. Zrezygnowałem z okrążenia kraju ze względu na zbliżającą się jesień i kiepskie w tym rejonie drogi. Na skróty w deszczu i błocie po osie, po wybojach powoli jechałem w stronę granicy z Bangladesz do Agartala. Po drodze zatrzymałem się w małym motelu by wieczór spędzić na hinduskim festiwalu „Durga Puja” trwającym cały tydzień. To była kulturowo religijna ekstrawaganza. W świetle kolorowych artystycznie wykonanych, w różnych miejscach miasta  makiet, wśród mrowia ludzi chodzącego po jezdni jak po chodniku, wśród straganów z rozmaitymi produktami i bibelotami festiwalowymi od części motorowych po kulinarne przystawki zszedł mi czas do północy.

Powoli dotarłem do granicy. Odprawa sprawna bez pytania o Carnet de passages. Pobranie pieniędzy z ATM i dalej po lepszych drogach w stronę Dakha. Miasto zmieniło folklor jazdy pedałowymi rikszami na motoriksze. Ciasno wszędzie, na ulicach jak i na chodniku. Ludzie biedni ale uśmiechnięci, jedzą palcami ryż okraszony jakimś pachnącym sosikiem. Woda i czasami mleczna herbatka na popicie. Trzeba pamiętać, że je się tylko prawą ręką.

 Po drodze przeprawa promem po rozlewisku rzeki Patoria i spędzenie nocy w hoteliku ostatniego miasta przedgranicznego. Na indyjskiej granicy sprawnie, nawet wręczono mi śniadanie na drogę (dwa jajka, placek mączny i butelkę wody do popicia). Uzupełniłem jedzenie po drodze herbatką i daktylami.

Przejechałem przez Kalkutę nigdzie nie skręcając. W przeszłości odwiedziłem ją dwa razy. Dotarłem do autostrady północ – południe „NH-66” (NH National Higway – państwowa autostrada) by udać się na cypelek kraju w stronę Sri Lanki. Nie spiesząc się jechałem czasami w tłoku ciężarowych samochodów, wałęsających się krów, psów, kóz i ludzi po jezdni. Czasami autostrada przechodziła w wąską ulicę i nie było rady na przyspieszenie. „Zabawka” od czasu do czasu była potrącana w tłoku gdzie przestrzeń pomiędzy pojazdami jest na wielkość lusterek bocznych. Nie było sposobu na zatrzymanie się, na wezwanie policji, nawet nie było miejsca z boku na otworzenie drzwi by wysiąść. Taki tłok jest niewyobrażalny w normalnych drogowych warunkach. Brak linii na jezdniach powoduje, że rzędów samochodów jest trzy razy więcej niż powinno być w bezpiecznym trafiku. Ludzie jadą pod prąd, pchają się stale być pierwszym, szybszym. Włosy się jeżą, skóra cierpnie. Mijanka jest na milimetry w szybkości i w świecących reflektorach. Kierowcy nie znają ustępstw, kto szybszy ten lepszy i bezpieczniejszy. W przepychankach liczy się psychika i ryzyko. Nie zwalniam, zatrzymuję się po prostu przy poboczu i jadę dalej. Jednym słowem cyrk na jezdni w dzień jak i w nocy. Do takiego chaosu na jezdni trzeba się przyzwyczaić i podjąć ryzyko jazdy, nie wolno się bać, bo nie wyjedzie się z domu. Moją dewizą podróżowania jest odpoczynek po kilku godzinach jazdy a szczególnie po zachodzie słońca.

 Indie są krajem, wydaje się przeludnionym, drugim co do wielkości na świecie w populacji. Za 10-14 lat przegonią Chiny i co wtedy będzie? Dziś na to nie ma jeszcze konkretnej odpowiedzi. Jedni mówią o zmniejszeniu przyrostu naturalnego, inni o stworzeniu dodatkowych miejsc pracy na terenach mniej ludnych przez obcy kapitał.

Jechałem nie zatrzymując się dłużej po drodze, odpuszczałem sobie dłuższe postoje. Za Chennai (dawny Madras) zjechałem z autostrady w okolicy Poducherry w stronę Auroville. Żeby korzystnie wyglądać wstąpiłem do fryzjera. Kolejka. Wybrałem starszego fachowca, młodszy obsługiwał rówieśników. Stary fason: brzytwa i pasek do ostrzenia, nożyczki, podwójne golenie, krem, woda kolońska, masaż skóry, puder – wszystko za 1.5 dolara. Wyszedłem wyglądając z pięć lat młodszy.  

W Auroville

            Od wielu lat marzeniem moim było poznanie tego miejsca. Czekałem do czasu tej kontynentalnej wyprawy. Słyszałem, od pewnego mnicha, o tym miejscu 20 lat temu podczas motocyklowego rajdu dookoła świata jadąc przez Indie z Kalkuty do New Delhi, później czytałem w Internecie ale zawsze brakowało mamony na osobny wypad w ten rejon. Teraz nie popuściłem. Jestem od kilku dni w samym centrum AUROVILLE. Inny świat, cisza i spokój dookoła, nikt się nie ugania za chlebem, nie widzę dzieci żebrzących i bawiących się przy jezdni lub na ulicach, wałęsających się i śpiących gdziekolwiek zwierząt.

W tym roku przypadło wielkie święto, celebrowane jest 50-lecie tego międzynarodowego uniwersalnego projektu założonego w 1958 roku przez Francuzkę na 2,500 hektarach nazwanego Miejscem Matki ze świątynią – „Matrimandir”. Miejsce te skupia ludzi z 32 krajów niezależnie od wyznania czy rasy. Każdy się czuje nie dyskryminowany, każdy może znaleźć dla siebie miejsce do pracy i zamieszkania na stałe. Miejsce ciągle się rozwija i rozrasta urbanistycznie.

            Na otwartym obszarze wybudowano domy mieszkalne, hotelowe, wystawowe, uczelnie, muzea, restauracje, sklepy itp,  zasadzono tysiące drzew, doprowadzono wodę i skanalizowano teren. Ja czułem się jak w nowoczesnej wsi. Jedynym mankamentem jest znalezienie tego miejsca na mapie jak i dojechanie do niego po słabo oznakowanych drogach i ulicach. Miejscowi mieli także kłopot ze wskazaniem prawdziwej drogi. Trzeba było pobłądzić trochę by podziwiać te unikalne miejsce wspierane przez 35 krajów UNESCO plus 23 indyjskie stany.

Według mojej oceny nie każdy nadaje się do osiedlenia tam na stałe. Mimo wielu udogodnień nie jest to miejsce dla mieszczuchów, lub dla ludzi towarzyskich. Trzeba rozumieć życie wiejskie bez komfortu miejskiego. Ulice przypominające drogi polne, nie oświetlone, brak systematycznej komunikacji, miejsca rozrywki publicznej są daleko jedne od drugich, brak ciepłej wody w hostelach, drogo w sklepach jak i w restauracjach, które są okupowane przez odwiedzających w zorganizowanych grupach turystów. Bez przewodnika ani rusz.

Bez swojego środka lokomocji życie jest tam nie ciekawe a szczególnie po zachodzie słońca. Myślę, że to miejsce jest przereklamowane, napędzające turystów. Pomimo ciągłych międzynarodowych nakładów rozwija się powoli. Ale warto skręcić z drogi, żeby zobaczyć życie sztucznie odizolowane od faktycznej indyjskiej biedy obywateli ciągnącej się dookoła stworzonej kolonii przyszłości – Auroville.

Mombaj

Ah! ten Mombaj, kiedyś nazywano go Bombajem który był biznesową stolicą Indii, oknem na świat. Tak jest do tej pory. Nigdy nie miałem okazji zawadzić o te ciekawe miasto. Dzięki poznaniu się przypadkowo po drodze z biznesmenem z Mombaju w Mianma pobyt był atrakcyjny jak i relaksowy. Batth, tu urodzony, okazał się wspaniałym przewodnikiem po tej wielomilionowej metropolii. Zwiedziłem kilka ciekawych miejsc, między innymi: meczet muzułmańskich pielgrzymek wybudowany na wodzie kilkaset metrów od brzegu, Bramę Indyjską, Stary i nowy hotel „Taj Majal”, miejsca święte buddyjskie i kultury chińskiej, restauracje, plaże z masażystami jak i nowoczesne palenie zwłok.

Obecnie rodzina przywozi zmarłego do dużej hali, do piedestału spalenia zwłok jak dawniej. W czasie odprawiania modlitwy pogrzebowej pracownicy biorą zwłoki i przenoszą do pieca krematoryjnego by po kilkudziesięciu minutach zwrócić urnę z popiłem spalonych zwłok termicznie i postawić na sarkofagu. Po modłach rodzina zabiera urnę z sobą do domu. Cała ceremonia trwa około godziny.

Zwróciłem uwagą na brak ryksz nawet motorowych. Transport miejski zastąpiony jest przez małe taksówki pięcioosobowe firmy Suzuki, które pomalowane w kolorze żółto-czarnym kręcą się po mieście jak mrówki po kopcu. Tradycyjne ryksze można spotkać jeszcze na przedmieściu Mombaju.

…Po zwierzeniu się o posiadaniu sztucznego biodra Batth zaprosił mnie na wycieczkę do miejsca fabrykującego endoprotezy którego jest reprezentantem. Jechałem z myślą, że zobaczę nowoczesną produkcję wyrobów ortopedycznych na wysokim poziomie. A tu rozczarowanie. W starych budynkach prawie ręczna manufaktura z przed 50 lat robi hałas dookoła. Kilku pracowników obsługuje przedpotopowe maszyny by w końcówce zapakować, w pudełka z piękną etykietką, wyroby trafiające do potrzebujących zamienić swoje biodro na protezę. Mając pojęcie o warsztacie mechaniczno produkcyjnym jestem pełen podziwu dla umiejętności mechanicznych pracowników, nazywanych w Polsce „złotą rączką”. Z obejrzenia gotowej endoprotezy nigdy bym nie przypuszczał, że tworzona może być prawie ręko-dzielnym sposobem, …a jednak, działa wyśmienicie.

Pozdrawiam z Mombaju                                                                                                               – Jędrek

This entry was posted in Azja 2018. Bookmark the permalink.