Nasze motto: “SZLACHETNA SPRAWA TO MIŁOŚĆ I ZABAWA”
XIV rok, nr 51, grudzień 2014 r.
* * * * Co słychać w “Przystani”?
* Dookoła świata samolotami
* Dookoła Australii
* Popodróżowe echo
* * * * Kącik Wydarzeń:
SAMOLOTOWA PRZYGODA i więcej
Czas ucieka mi z życia szybciej kiedy już myślę o podróży a nie mówiąc już o szykowaniu się. Nie można wszystkiego zapiąć na ostatni guzik. Przyjaciele z klubu życzyli mi szczęścia i zdrowia
7 stycznia 2014) wyruszyłem na lotnisko. Zmartwieniem jedynym było upchanie potrzebnego ekwipunku w walizce. Na lotnisku przymróżyli oko na nadwagę bagażu bez dodatkowej opłaty. Wyleciałem z niewyleczoną nogą po operacji kolana. …Dokończę rehabilitację po powrocie, zdeecydowałem.
. Była to podróż nietypowa. Odbyta jako emeryt i inwalida. Żeby starsi panowie nie panikowali z powodu wieku czy nieuomności. Trzeba nie myśleć o starości – to rzecz względna. Tę podróż porównywałem do podróży samolotowej dookoła świata z roku 1998, kiedy byłem w kwiecie wieku wysportowanego 30 latka, „silny i przystojny”.
W planie objechanie Australii dookoła w ramach ósmej podróży dookoła świata obrzeżami kontynentów. Wykupilem lot z Phoenix i przez Los Angeles, Honolulu, Tokio, Kuala Lumpur do Adelaide. Jakie przystanki były pomiędzy okazało się po drodze.
Przystanek – Tokio, Japonia.
…Wczoraj zwiedzałem Honolulu na Hawajach. Pozostało w pamięci wyjście na miasto w Kuala Lumpur podczas postoju tranzytowego by porównać zmiany sprzed 15 laty. Miasto wydawało mi sie przepełnione i przeładowane budynkami.
Od 9 stycznia dnie wypełniły mój pobyt w Tokio. Zatrzymałem się gościnnie u Japonki Katsuko (Katee) Turskiej – żony sławnego śp. Romana Turskiego, która po śmierci męża była częstym gościem w naszym Centrum Wagabundy.
Okrązenie Australii
Kilka dni w Adelaidzie – mieście urlopowiczów
Zabrałem jedną walizkę z ekwipunkiem przeważających rzeczy samochodowych. Resztę musiałem skombinować po wylądowaniu na miejscu. Na lotnisku w Adelaide nie było dziennikarza ale przywitał mnie Irek Lasocki. Kolega ogniskowiec stowarzyszenia „Dzieci Ulicy” wypatrywał mnie wśród przybyłych turystów z bagażami a nie wśród inwalidów na wózkach z opiekunami portowymi
Po drodze do domu podziwiałem panoramę miasta ze wzgórza nad zatoką. …W domu orzeźwiające zimne piwko przerwało naszą rozmowę, padnięty zasnąłem na kanapie nie wiem kiedy.
Drugi dzień. Przejażdżka po dealerach samochodowych. Wpadła mi w oko jedna bryka japońskiej firmy Mitsubishi „Magna Sport” 2002, produkowana w Adelaide, 3.5 litra, 6 cyl., 235 tys km na liczniku, na oko w dobrym stanie.
Nowy nabytek! stał się w moich rękach za $2500.-. Wykorzystałem część tylnego siedzenia na materac wzdłóż przy kierowcy. Reklamowe nalepki zamówiłem w pracowni u Hińczyka, pościelowe rzeczy kupiłem w sklepie „drugiej ręki” Zmierzch zapadł szybko i wieczór był relaksowy w piwiarni kosztując australijskie gatunki.
3-ty dzień. Reszta pozostałych spraw: wykupienie doładowania telefonu, prowiant na drogę, ubezpieczenie na samochód. Nadałem imię stalowemu współwykonawcy podróży – „Zabawka”. Termometr wskazywał rekordową temperaturę niespotykaną od wielu, wielu lat – 47 st C., w cieniu; cieplej niż w Arizonie! Zapakowałem rzeczy i prowiant w kartonowe pudełka
4-ty dzień. Po południu wyruszyłem spod Centralnego Domu Polskiego żegnany przez grupkę Polaków świeżo poznanych podczas tych kilku dni. Z weteranami i kombatantami wojennymi umówiłem się po powrocie na spotkanie na które byłem zaproszony w Polskim Domu.
Wyruszyłem by zrealizować piąte ogniwo w ósmej podróży okrązając najbliżej wodnej granicy kontynenty. Zajęło mi te okrążanie 66 dni i przejechałem około 20 tys kilometrów. W końcowej fazie GPS naprowadził mnie pod adres Irka gdzie szykowałem „Zabawkę”. Dzięki Ci Boże za wykonanie zadania i opiekę po drodze. Przede mną zostało następne wyzwanie, szóste ogniwo – Afryka (lub Azja).
Starym zwyczajem zostawiałem pisemka z Muzeum A.K. w Krakowie w sprawie dobrowolego przekazywania swoich archiwaliów wojennych na które czekają nowe puste gabloty. Zwiedziłem muzeum narodowe i galerię aburygenowską. Odrębnych kilka godzin zająło mi wyczyszczenie samochodu z odklejeniem nalepek włącznie i przyszykowaniem go do sprzedaży u tego samego dealera u którego kupiłem.
Szczęśliwy z nowego lotniska otwartego przed kilku dniami poleciałem w kierunku Indonezji.
Z niedosytem opóściłem Antypody. Szczególnie Adelaide i Tasmania zostały mi w pamięci. Adelaide z ciepłym klimatem a Tasmania z widokami polskiej ziemi. Oba miasta czyste z domkami wykończonymi, kultura na poziomie ogólnie odczuwalna, woda przezroczysta i ludzie mili.
Po ośmiogodzinnym locie wylądowałem Boeingiem na lotnisku w Denpasar na wyspie Bali wchodzącej w skład indonezjyjskiego archipelagu. Budynek portowy niski w stylu miejskiej architektury rzucał się w oczy. Pogoda wilgotna odczuwalna była tuż po wyjściu z samolotu.
Dziesiątki taksówkarzy nagadywało mnie na jazdę. Ale gdzie? Nie spieszyło mi się gdyż nie byłem zdecydowany w którą stronę się udać. Wybrałem sobie na trzy dni miasto Sanur na wschodnio-południowej stronie wyspy z mniejszym tłokiem turystycznym. Poprzednio podczas podróży samolotowej dookoła świata zwiedziłem wyspę Jawa ze stolicą Jakarta.
Po godzinej jeździe znalazłem się w hoteliku typu „Gest Hause” dla podróżujących z plecakiem lub walizką. Taksiarz miał doświadczenie i wyczucie gdzie kogo podwieźć. Cena pokoju 30.- USD ze śniadaniem, miejskim transportem po zakupy i WiFi internetowym. Do plaży niecałe 100 m zadawalało każdego.
W pierwszym dniu pochodziłem sobie po okolicy. Wieczorem zmęczony popływałem w basenie hotelowym. Duża butelka zimnego piwa dla ożeźwienia kosztowała 2.50 USD. Następnego dnia opalałem się na plaży do południa korzystając z taniego masażu. Na wodzie bujały się ku radości turystów motorowe łodzie, łódki wiosłowe i pontony. Po objedzie zwiedzałem wykorzystując z niedrogiego taxi miasteczko z jego zabytkami kultury hinduskiej, która przeważała nad muzułmańską. Uliczka hotelowa wydawała się egzotyczną z powodu pomników hinduskich, bożków, nazw ulic jak i zabudowy. Manifestacja religijna ku czci Nowego Roku
Zbliżał się nowy rok w hinduskim kalendarzu. Na ulicach ludzie ustawiali pudełka z naczyniami pełnych kwiatów i różnych nasion pod pomnikami jak i w miejscach specjalnie na to przygotowanych. Była niedziela, wrzała cała okolica swoją tradycją odbycia procesji wieczorową porą. O godzinie 19:30 ulice już nie były przejezdne. Ludzie ustawiali się z makietami by o 20:00 zacząć procesję w chałasie trąbek, bębnów i krzyku ludzi. Wszystkich czczących religię porywało do chałasu. Z makietami na specjalnych rusztowaniach, trzymanych przez kilku mężczyzn, bujającym ruchem maszerowali kręcąc się po ulicy w okolice morskiej zatoki. Tam reprezentanci jednej grupy spotkali się z drugą grupą by wspólnie bawić się następnych kilka godzin przy dźwiękach muzyki z przważającym echem bębnów i piszczałłek, dzwonków i chałasu ogólnego.
Turystów odgradzała od procesji gruba taśma i stojący wzdłóż pochodu policjanci. Około północy wszystko cichło powoli by następnego dnia celebrować swoje hinduskie święto przy muzyce i tańcach bez przerwy 24 godziny. Hotele wypełnione turystami miały nakaz nie wypuszczania swoich gości na ulicę. Wszyscy przyjezdni czuli się jak tymczasowi więźniowie spędzając czas w środku. Nikt nie protestował szanując obyczaje tubylców, każdy zaopatrzył się uprzednio w jedzenie i cierpliwość na ten czas..
Po kilku dniach pobytu wyjechałem z miasta na lotnisko przed północą by zdążyć na lot w stronę Japonii. Wrócę tu jak szczęście dopisze. (Ile wydałem: Hotel – 60 .- USD, Taxi –30.- USD, Wyżywienie, drinki – 70.- USD, Pamiątki – 20.- USD, Razem: około 180.- USD)
JAPONIA (II część)
Po kilku godzinach lotu samolot filipińskich linii dotknął płytę lotniska w Narita, Tokio. Czekała nasza przybrana ciocia Katee. Elektrycznym pociągiem i taxi dotarliśmy do domu w ciągu godziny. Po odpoczynku ułożyłem plan pobytu w Japonii. Zarezerwowałem lot na Okinawę, wyspę moich marzeń od wielu, wielu lat. Chciałem na własne oczy zobaczyć ten zielony kawałek wyspy gdzie ludzie żyją ponad 100 lat w zdrowiu i kondycji, gdzie stacjonuje od 25 lat wojskowa amerykańska baza desantowa..
W następnym już dniu wybrałem się do ogrodu i miałem szczęście zobaczyć drzewa w pełni kwitnących wiśni gdyż kwiaty utrzymują się przez jeden tydzień. Kilka dni później byłoby za późno. Okres ten ludzie wykorzystują na różnego rodzaju imprezy w parku gdyż kwiaty są jakby zwiastunem wiosny i radością sczególnie dla dzieci i rodzin.
Okinawa
Poleciałem gdzie ludzie żyją przeciętnie ponad 100 lat w miejscu jednym z kilku na świecie. To mnie ciągnęło najbardziej. Szukam takiego miejsca by pomiszkać w przyszłośći.
Od samego początku, wyjścia z samolotu małe rozczarowanie. Hole i przestrzeń lotniska ozdobiona jest żywymi orcheidami przeróżnych kolorów. Pogoda wspaniała, czysto, uśmiechy na twarzach potrzebne do lepszego samopoczucia by zapomnieć o podróży. Kolejką jednoszynową cicho ponad domami dojechałem do hotelu gdzie czekał zarezerwowany pokój. Po małym odpoczynku wybrałem się na spacer po kokolicy starym zwyczajem by nie błądzić jak się zciemni. Kolację zjadłem w restauracyjce na największym miejskim targowisku pod szklanym dachem ponad sklepami i budynkami targowymi. Japońskie danie: ryż z gęstym sosem i różnymi roślinami z małymi kawałkami kurczaka i wieprzowiny. Na popitkę barszcz o smaku buljonowym, trochę pachnący azjatyckimi przyprawami. Po tym zielona herbatka do woli lub rozcieńczony kompot z owoców. Wybrałem kompot, był smakowo wspaniały. Kelnerka bez krempowania przygrywała na trzy strunowym instrumencie podobnym do skrzypiec i śpiewała po swojemu uśmiechając się miło do konsumujących.
Doszedłem do hotelu pełen wrażeń. Wymieniłem jeszcze po drodze na poczcie kilkadziesiąt dolarów by czuć się swobodniej w wydawaniu. Ułożyłem sobie plan na następne dni by się nie nudzić w tym turystowaniu po świecie. Okinawa była moim ósmym przystankiem w podróży samolotowej dookoła świata. …Następny przystanek – Dubaj.
Myślałem, że Okinawa jest wyspą zieloną przerzedzoną drogami z wioski do wioski a tam życie dudni na najwyższym poziomie. Miejsce setek hoteli i hotelików dla wczasowiczów. Klimat tropikalno północny dostarcza pięknej pogody z temperaturą 15-30 st. Celsjusza. Zima nie istnieje. Pochodziłem po ulicy patrząc na sklepy i sklepiki, stragany i straganiki, restauracje i jadłodajnie, hotele i hoteliki, bary i kluby nocne. Wszystko pod turystów. Naganiacze wybiegają przed sklepy i restauracje i zapraszają do środka. Wrażenie jak na wczasach daleko od naszych zmartwień dnia codziennego, ale nie od zmartwień mieszkańca Okinawy gdzie nie ma przemysłu ani żadnych fabryk. A trzeba żyć. Więc ludzie zajmują się wszystkim czym się da, po trochu. W mieście handlem i miejskim biznesem. Poza miastem ogrodami czy działkami dostarczającymi pożywienia i energii. Wydaje się jakby wyspa była samowystrczalna, niezależna od matki lądu Japonii.
Nowoczesny Dubaj.
Następny przystanek osiągnąłem liniami Emirates po ośmiu godzinach lotu. Ledwo wysiedziałem w Airbusie. Dało się weznaki obolałej nodze, którą nie mogłem wyprostować siedząc pomiędzy pasażerami.
Już z okna samolotu widać było budynki niebotyczne jak wysepka na oceanie. Zbliżając się do lotniska wielki hangar rzucał się w oczy. Autobus od samolotu rozwoził pasażerów do odpowiednich sektorów. Inwalidów wożono nie na pojedyńczych wózkach lecz akumulatorowymi pasażerskimi wózkami wydającymi łagodnym głosem komendy lub grających znane melodie. Kilkusetmetrowy budynek o owalnym dachu przeszklony kolorowymi szybami nadawał egzotyczny wygląd w środku.
Wszystko wielkie; wydawało mi się. Poczekalnia dla pasażerów wyglądała jak platforma zamknięta przez okalające stoiska informacyjne różnych firm samochodowych wypożyczających samochody jak i wielkich kiosków po których można chodzić dowolnie nawet z bagażem. Ceny reklamowanych hoteli były nie na moją kieszeń. Pomyślałem sobie czyżby wszyscy turyści to milionerzy czy biznesmeni nie liczący się z gotówką.
Po rozmowie z kierowcą taksówki skierowaliśmy się ku starszej części miasta leżącej bliżej lotniska. Zwiedzenie nowoczesnej budowli zostawiłem na następny dzień. I tam nie znalazłem hotelu z przyzwoitą ceną. Zmęczony szukaniem wstąpiłem do hotelu „Mayfair” przed którym stała grupka ludzi. Okazało się, że to turyści z Rosji. Wszedłem do środka, skierowałem się pod recepcję. Okazało się, że trzeba mieć rezerwację zrobioną przynajmniej jeden dzień wcześniej. Usłyszałem, że jeden zza lady mówi po rosyjsku więc pospieszylem ku nim. Przychylnie podszedł do mojego problemu z zakwaterowaniem. Wskazał ceny wydawające mi się drogo. Podsunąłem mu myśł, żeby zakwaterował mnie jako ruska. Zawachał się i powiedział – poczekaj trochę na boku. Więc cofnąłem się i usiadłem przy stoliku na którym stał komputer z internetem włączonym. Od razu skorzystałem z okazji i sprawdziłem pocztę. Przeszło sto listów bez najważniejszej odpowiedzi z domu. Po chwili podszedł do mnie recepcjonista Igor i powiedział, że po 12:00 zwolni się jeden pokój z grupy turystów rosyjskich i będę mógł być tam zakwaterowany za 80.- USD. Kiwnąłem potakująco głową, było to mi na rękę, czas uciekał szybko, noga nie była sprawna na dalsze szukanie miejsca na nocleg. Hotele mimo drogich cen znajdowały się przy ulicach nie wykończonych, jak na prowincji. Wrócił jeszcze raz i zaoferował mi rundę zwiedzającą następnego dnia po Dubaju z arabskimi turystami za 40 .-USD. Zgodziłem się, cena nie straszna wliczając kolację.
Ranek, z pokoju na szóstym piętrze widok nie ciekawy. Widać pomiędzy hotelami niskie budy, ulice zapiaszczone, ludzie chodzą po jezdni bo chodniki są nieprzechodne, rozkopane. Jednym słowem bałagan było widać .Godzina 15:00, podjechał autobusik z kilkoma turystami. Salamalejkum!. Czułem jakbym jechał do innego miasta ulicami szerokimi jak autostrady. Okrążaliśmy wielkie rondowe kwietniki. Pierwszy przystanek był przed sułtana pałacem, który można było obejżyć z kilkuset metrów, dalej ani centymetra. Samochód policyjnej straży stał w poprzek alei i nie pozwalał jechać dalej. Wszyscy wysiedli by porobić sobie zdjęcia choć z daleka od pałacowych zabudowań.
Dla ochłody przewodnik zabrał nas do domu handlowego by każdy sobie mógł kupić jakąś pamiątkę z serii typu „Made in Honkong czy Wietnam”. To stara metoda naganiania turystów dla handlarzy pamiątek. Podczas tego przystanku można było pochodzić przed budynkami na pomostach i rozległych schodach z tarasami by można by usiąść i orzeźwić się jakimś napojem czy zapalić fajkę wodną. Z tego miejsca można było zrobić zdjęcie charkterystycznego hotelu w postaci żaglą – wizytówkę Dubaju. Inny przystanek w programie to zwiedzenie domu towarowego z masą międzynarodowych restauracji czy kawiarni Ozdobą było wielkie akwarium kilka pięter wysoki z rybami różnej wielkości jak rekiny, płaszczki, węże morskie czy ławice drobnych rybek.
Zbliżał się wieczór i zawiezieni zostaliśmy do innego miejsca handlowego z wielkimi pasażami międzynarodowych wyrobów charakterystycznych dla danego kraju czy regionu. Kiedy zapadł zmrok wszysy skierowali się przed budynek na taras wielkiej zatoki by podziwiać tańczące fontanny w rytm muzyki. Piękny widok dodatkowy rzucały oświetlone wysokościowce otaczające zatokę.
Wszyscy zmęczeni wypełnionym programem czekali na kolację o godzinie 21:00 by na dachu jakiegoś hoteliku w restauracji można było jeść do woli. Jedna godzina wystarczyła na objedzenie się do syta. Dań cała gama, deserów masa, owoców pod dostatkiem. Każdy ledwo wtoczył się do podstawionego autobusu. Odwożenie gości było do północy. Każdy z malejkum salam opuszczał autobus pod swoim hotelem.
Czas w ciszy nocnej wykorzystałem na uzupełnienie korespondencji elektronicznej by móc pospać sobie dłużej.
Qatar po drodze do Polski
W gorąco zapowiadający się dzień po znalazłem się na lotnisku Doha w Qatarze. Odczuło się od razu mniejszych rozmiarów lotnisko. Stałem i rozglądałem się po okolicy. Schło w gardle. Starym zwyczajem skierowałem się w stronę dworca autobusowego a nie nowych hoteli obsługujących biznesmenów. Przeznaczyłem dwa dni w moim grafiku samolotowej wycieczki dookoła świata.
Miałem czas, hotele jeden przy drugim do wyboru. Mały hotel „Filipino gold” z Filipińczykami w obsłudze i dla Filipińczyków tam pracujących wydał mi się całkiem przychylnie. Cena 30.- dolarów zadawalająca. Pokój na drugim piętrze z oknem na dworzec autobusowy wydawał mi się ciekawym widokiem. Obsługa uprzejma. Widząc mnie kulejącego podniosła bagaż pod same drzwi. Kierowca umówił się ze mną na drugi dzień pojeździć po okolicy.
Jak sobie wyobrażałem, szybkość postępu technicaznego zabrała czas z uporządkowania ulic. Podobnie jak w Dubaju. Taksówki nowe parkują na piaszczystym placu. Wygląda to jak nowoczesność na ziemi biednej ludnośći. A w rzeczywistości jest to ziemia nasiąknięta płynnym zlotem, który przyspiesza rozwój techniczny wyprzedzając postęp obswojenia się i wdrażania do życia codziennego. Wygląda to jakby liczylo się bogactwo na pokaz dla bogatych turystów a życie przeciętne pozostało nie zmienione od lat.
Emiratami wylądowałem w Warszawie. Kilka tygodni spędziłem w Polsce dzieląc się wrażeniami w mass mediach kilku większych miast: Warszawa, Kraków, Poznań, Gdańsk. Odwiedziałem killka klubów podróżniczych i starych przyjaciół.
* * *
Popodróżowe echo
AUSTRALIJSKIE …aaa…..ch… JĘDRKA
Jak to bywa po każdej podróży, czasami w pamięci pozostają wspomnienia miłe i te niesmaczne. Tych miłych jest więcej, a tych drugich się już nie pamięta. Więc chciałbym podziękować wszystkim moim starym, jak i nowym przyjaciołom na łamach prasy polskiej, którzy uprzyjemnili mi podróż i pomogli wykonać plan z założeniem objechania w pojedynkę australijskiego kontynentu Około 20 tys. km po drogach australijskich przejechałem w 66 dni. Jechałem z albumem „spotkań, przeżyć i wspomnień” jak w poprzednich światowych podróżach. Taki album miło przypomina spotkane osoby i odtwarza sytuacje zaistniałe w podróży, które niestety z biegiem czasu uciekają z pamięci.
Po wylądowaniu w Adelaide, miasto przypadło mi do gustu. Jest w nim to, co lubię: arizońskie słońce, suche powietrze, plaża, porządek wokoło, dobrze utrzymane domy i mili ludzie. Następnego dnia nabyłem u dealera samochód Mitsubishi „Magna-Sport”, który poza małymi usterkami spisał się doskonale, gdzie ewentualna pomoc była co kilkaset kilometrów i tylko tam można było na nią liczyć. Jazda w pojedynkę jest bardzo niebezpieczna i ryzykowna, nie może się udać bez wsparcia dobrego Anioła Stróża, który towarzyszy mi we wszystkich światowych podróżach.
Po szybkim załadowaniu podstawowego ekwipunku wyjechałem w siną dal, przed siebie, według azymutu na zachód. Pierwszym przystankiem po wyczerpującej jeździe przez australijski busz był Perth – stolica zachodnia kraju,. Gościnna klubowa kuchnia polskiego klubu sportowego „Cracowia” serwowała polskie dania, których brakowało mi w podróży. Czujący moje zainteresowanie Tadziu Ochman zadeklarował mi zwiedzanie miasta i okolic. Nie zapomnę jego porad podróżniczych
W Darwinie od samego początku byłem pod opieką Steni Fikus prezeski Polskiego Stowarzyszenia NT (Terytorium Północnego) – Małgosi Bowen i Wiesi Szczygłowskiej. Mieszkając u Wiesi wspominaliśmy czasy sprzed 20 lat, kiedy jej mąż Janusz ugaszczał wszystkich spotkanych Polaków w rodzinnym domu. Ze Stevem Parkerem (Kostkiem Gałczyńskim, synem poety Ildef. Gałczyńskiego) poznanym podczas wyprawy dookoła świata na s/y „Biały Orzeł”. Poprzednio i teraz po bratersku spędzałem wolny czas na motorowym jachcie, zaś w domu Steve grał wieczorami na pianinie, zadziwiając wszystkich wspaniałym repertuarem, słuchem i pamięcią.
Do Brizbane jechałem jak do rodziny, by odpocząć u Eli i Stasia Gawlików. Musiałem odsiedzieć kilka dni towarzysząc im w wychodnych wieczorach; każdego razu w inne miejsce. W ten sposób poznałem obyczaje australijskich rodzin, które z wygodnictwa stołowały się poza domem w mniejszych i większych restauracjach. W jednej z nich spotkałem kolegę z Arizony Artura Krzemienia, który osiadł w Australii na stałe. Spędziliśmy razem wieczór.
W Sydney kilka dni spędziłem ze starym przyjacielem od 35 lat – Mietkiem Swatem, który zaprosił mnie w gościnę; mieszka sam i pracuje w kilkupokojowym domu. Mieciu, dziś 76 letni w pełni sił mężczyzna, prezes SPK nr 1 (Stowarzyszenie Polskich Kombatantów), zatrzymał mnie, by pokazać nieprzerwaną aktywność Polaka. Dzięki niemu poznałem wielu ludzi udzielających się społecznie w Polskich Klubach Ashfield i Bankstown. Jak: 94-letniego Józefa Kozłowskiego z Poznania, Felixa Molskiego (emerytowanego nauczyciela), ktory był moim wytwornym przewodnikiem po centrum Sydney. Dzięki niemu poznałem historię pracy humanitarnej w Irlandii Edmunda Strzeleckiego jak i historię „Mr Eternity”. Opowiadań nie było końca.
Jadąc w stronę Canberry, wstąpiłem do odległego o około 100 km na południe Klasztoru Paulinów w Berrima, by podziwiać na leśnej polanie kapliczki postawione przez różne mniejszości narodowe. Nie sposób opisać gościnności o. Marka. Zostałem na kolację i śniadanie, nocując w domku pielgrzyma. Uczestniczyłem we mszy św. i odsłonięciu repliki obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej przy oryginalnym dźwięku fanfar w starym kościółku.
Czas w stolicy kraju – Canberze uprzyjemnili mi dziennikarze: Gienek Bajkowski (korespondent prasowy tematu ekonomicznego świata, znający chiński język) poznany przez wspólnego przyjaciela – dziennikarza z Polski Wiesława Mrówczyńskiego i Alek Gancarz. Nóg nie czułem po zwiedzaniu centrum miasta włącznie z budynkami parlamentowymi, ogrodami jak i Militarnego Muzeum. Dwie noce spędzone u księży Chrystusowców będę miło wspominał, dziękując za udostępnienie pokoiku na nocleg gratis przez prowincjała ks. Przemysława i ks. Stanisława opiekuna hoteliku pielgrzymów.
Wypoczęty pomknąłem do Jindabyne, by wejść na szczyt im. Tadeusza Kościuszko, w paśmie gór polskiego odkrywcy i naukowca – Edmunda Strzeleckiego.
W Melbourne jak przed 35 laty w redakcji „Tygodnika Polskiego” przyjazna atmosfera się nie zmieniła. Pani Magdalena Jaskulska, redaktor naczelna, jest wiecznie miła i uśmiechnięta, a razem z nią wszyscy pracownicy. Dzięki pani Wandzie Drozdowskiej (redaktorce technicznej) z mężem Wojtkiem zrealizowałem wycieczkę na Tasmanię, Bez nich pozostałaby dalej w marzeniach.
Do Hobartu dojechałem z promu autobusem, podziwiając przez kilka godzin jazdy pejzaż wyspy przypominający Polskę. Odczułem nostalgię za krajem. W New Town zaskoczył mnie wybudowany przez Polaków po II wojnie światowej pokaźny budynek – „Dom Polski”, miejsce spotkań i działalności wielu polskich organizacji. Z prezesem kombatantów SPK nr 7 Ryszardem Doboszem zwiedziłem miasto i okolice, a z Jurkiem, rezydentem hotelowym, zwiedziłem część południowej wyspy aż za Port Artur kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe. Pani Józia, menedżerka hoteliku zawsze udostępniała mi internet, kiedy tylko potrzebowałem. Wielkie uznanie dla kierownika biblioteki 80-letniego Józefa Łończaka, bez niego pamięć o polskości by się pewno bardzo skurczyła. Cieszę się dodatkowo, że wyjechałem z Tasmanii ze zdjęciem „Diabła Tasmańskiego” (Tasmanian Devil) trudnego do złapania aparatem fotograficznym.
Zajechałem pod Dom Polski „Białego Orła” w Geeląg. Tam spotkałem osoby, które widniały w moim starym albumie i które gościły mnie przed 35 laty.. Ryszard i Halina Żugaj zaprosili mnie tym razem do siebie na kilka dni, W dniu wyjazdu Rysio potowarzyszył mi i pokazał swoje miejsce biwakowe nad rzeką, gdzie ryby brały w dzień i w nocy. Podarowałem mu biwakowy sprzęt kuchenny otrzymany od Tadzia z Perth.
W Adelaide, miejscu startu i mety, Ireka Lasockiego dom był dla mnie moim domem. Irek zawsze był gotowy wesprzeć mnie finansowo, gdyby zaistniała potrzeba. Takiej postawy ludzi nie spotkałem często w swoich podróżach. Pod koniec pobytu w Adelaide spotkałem się w „Centralnym Polskim Domu” z przedstawicielami „Klubu Seniorów”, „Stowarzyszenia Polskich Kombatantów” i nie tylko. Dodatkowym zajęciem w mojej po części patriotycznej podróży było zostawianie pisemek w S.P.K. z Muzeum Armii Krajowej im. Generała Emila Fieldorfa „Nila” w Krakowie mówiących o możliwym przekazywaniu pamiątek i archiwaliów wojennych, gdyby miały trafić w nieodpowiednie miejsce lub byłyby porzucone (kopie poniżej). Z taką przewodnią misją jedzie mi się przez świat raźniej, ciekawiej i bardziej interesująco, pogłębiając również swoją wiedzę podczas rozmów z byłymi wojennymi bohaterami.
Po objechaniu Australii kraj ten pozostanie w moich marzeniach, zachęcając mnie do zamieszkania w niedalekiej przyszłości. …Oby tak się stało.
* * * * Kącik Wydawcy:
Mile widziana jest młodzież w pisaniu swoich ciekawych spostrzeżeń z otaczającego życia lub ze spędzonych wakacji w naszej gazetce. Odrzucić tremę – pomożemy. Zdobywajmy wiedzę ciągle w myśl starego porzekadła: „Ucz się dziecko ucz, bo nauka to potęgi klucz. Kto ten klucz zdobędzie, to szczęśliwy i bogaty będzie”. Dewizą życia jest: myślenie własnym rozumem, mowa własnym językiem i patrzenie własnymi oczami.
Pamiętajmy !!! – naszym językiem jest język polski gdziebyśmy się nie znajdowali a każdy inny wykorzystujemy tylko do egzystencji tam gdzie żyjemy. Pamiętajmy! Bez Języka Polskiego nie ma Polski!
Bawmy się razem! – to nasza myśl przewodnia. Warto mieć łączność z “Przystanią”, pod której skrzydłami nabywa się pewności i wiary w siebie. Jest to droga „odnalezienia się”.
– mgr inż. Andrzej Sochacki
* * * * Co? Gdzie? Kiedy?
Następne spotkanie Centrum Wagabundy będzie ogłoszone na łamach strony internetowej
O G Ł O S Z E N I A i R E K L A M Y
* W Centrum Wagabundy są do nabycia Jędrka książki: „Sześć podróży dookoła świata”, „Poradnik Trampingu Turysty Zmotoryzowanego” i ”Harleyem raz za razem dookoła świata” .
* Czytaj ciekawą stronę: www.azpolonia.com, nie pożałujesz.
Pamiętaj: Obecne jak i poprzednie wydania gazetki w całości i wiele innych ciekawych pozycji są w archiwum klubowym na stronie internetowej: www.azpolonia.com pod haslem Centrum Wagabundy.
– Pozdrawia zespół prasowy gazetki „PRZYSTAŃ”
* * * * * * * * * *
centrumwagabundy@yahoo.com,
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
$$$ Dziękujemy wspierającym Fundację, rozumiejących nasz aspekt: Wszystko dla biednych, utalentowanych i bez szczęścia. Darowiznę wskazane odpisać od podatku.